Uwaga! Długaśne streszczenie!

Weźcie lepiej kubek napoju do ręki i jakieś prowianty 🙂

 

 

Czarna Zaraza i najazd podziemnych demonow, Skavenami zwanych

 

Rok 2507, naszego najjaśniejszego Pana Sigmara był bardzo gorący. Zimą nie widać było ni krzty śniegu, a wiosna przemknęła szybko niczym strzała. Potem nadeszło lato, a było długie i suche. Pożarów była sroga ilość tak w mieście jak i na wsiach, a który chłop nie mieszkał w pobliżu jakiej wody, to stracił prawie wszystko co zasiał. Talabek niegdyś dumny i szeroki, teraz wyglądał niczym polny strumyczek, tak że nawet łańcuchy promowe nie były całkowicie zatopione. Przy tejże okazji ludziska mnogo rzeczy poznajdywali w korycie rzeki. Nawet studnie miejskie były w opłakanym stanie. Poziom wody był tak niski że spuszczanie i wyciąganie wiader zajmowało o wiele więcej czasu niż zwykle. Tak było aż do samego nieszczęsnego Kaldzeitu.

Już na ostatnie dni Brauzeita nadciągnęły czarne chmury, a od pierwszego zaczął lać deszcz. Ale był to deszcz niczym kara bogów za grzechy przez ludzi popełniane. W krótkim czasie woda wypełniła rzekę, która zmieniła się teraz w rwący żywioł i widać w niej było wiele dobytku i trzody potopionej. Talagrad miał na łokieć wody na ulicach, a ludzie chronili się na wyższych piętrach swoich domów. Na szczęście miasta nie ruszyła, Bo zawarto wrota w Ulrik Fort i częściowo zasypano ziemią. W samym zaś naszym pięknym mieście kałuże szybko stały się jeziorami i wiele piwnic domów było podtopionych. Wiele zaś szczurów biegało po ulicach uciekając przed wodą. I tak było aż do piątego dnia miesiąca kiedy zaczęły się pojawiać pogłoski o śmierci.

Śmierć wyszła z Eldenstadt. Dzielnica biedoty została szybko zablokowana przez straż, rozkazywano palić trupy bezpośrednio na ulicach. To tylko potwierdziło obawy reszty mieszkańców i w mieście wybuchła panika. Ci co mieli najdalej do Eldenstadt mieli pomysły, żeby ogień strawił cały kwartał, a z nim chorobę. Zdarzały się nawet pojedyncze podpalenia. Jednak zaraza przeniosła się na miasto. Zabijała bez wyjątku starych, młodych, bogatych i biednych. Wszyscy wyglądali podobnie, potworne, ciemne pęcherze na skórze z których wyciekała ropa z krwią. Trupy walały się na ulicach niczym śmieci, a stosy płonęły niemal wszędzie. Wojska elektora Talabeclandu przybyły chronić swoją śmierdzącą kopalnię i zabijały każdego uciekiniera z miasta. Zdawało się że nie ma ratunku i śmierć pochłonie miasto. Wtedy stał się cud.

Siódmego dnia Kaldzeitu nagle deszcz ustąpił i rozpogodziło się. Dwudziestego dziewiątego zaś ścisnął mróz straszliwy tak, że woda, która jeszcze gdzieniegdzie nie zeszła z ulic, zmieniła się w lód. Wtedy też zaraza jakby zelżała i nie było już słychać o nowych ofiarach, a po kilku dniach miasto oczyściło się z trupów. Wszyscy zanosili modły do Ulryka za wybawienie od straszliwej plagi. Nawet sam Wielki Arcykapłan Sigmara, Kabe Fernhof uczestniczył w uroczystościach w świątyni Boga Zimy. Później obliczono że Czarna Zaraza zabrała ze sobą dziesiątą część mieszkańców. Nikt nie przypuszczał wtedy nawet, że najgorsze dopiero przed nami.

 

Wypadki te zaczęły się dziać mniej więcej na wiosnę 2511. Najpierw pokazała się duża liczba szczurów, które całymi stadami wędrowały po mieście, nie omijając nawet Felsburga i świątyń. Pierwszą ofiarę znalazł nocny patrol straży w okolicy Sohle Strasse w Festag 7 Pflugzeitu. Wyglądała straszliwie znajomo, wszyscy mieli jeszcze bowiem w pamięci wypadki sprzed kilku lat. Rankiem już wszyscy wiedzieli, że Czarna zaraza powróciła. Droga Magów była oblegana z jednej strony przez uciekinierów, a z drugiej zablokowana przez żołnierzy z fortu i mieszkańców Talagradu. Żelazne Miasto zareagowało równie szybko zamykając swoje bramy, a krasnoludy obsadziły mury strzelcami. Jednak już po południu okazało się, że ofiar jest coraz więcej, wśród nich również najmłodszy syn radcy Wolmara Masmunstera – Kaspar. Pod wieczór pokazali się też pierwsi siewcy tej nowej plagi.

To były wielkie zmutowane dwunożne szczury – Skaveni, w których istnienie co niektórzy już zaczynali wątpić. Zrazu nikogo nie atakowali, ale ludzie mówili, że przenosili oni trupy w różne rejony miasta. Później dopiero zaczęli porywać pojedyncze osoby wciągając nieszczęśników w czeluść kanałów, a bogowie wiedzą gdzie dalej. Zdarzały się też sporadyczne walki, napadali na mniejsze od siebie grupy.

Piątego dnia od śmierci młodego Masmunstera, wieczorem, szczuroludzie zaatakowali miasto. W jednym momencie wypełzły z kanałów w całym Talabheim. Walki rozpoczęły się wszędzie, bowiem straż, już od kilku dni w pelnym pogotowiu patrolowała wszystkie ulice, a żołnierze w Ulrik Fort byli w gotowości. Jednak największe skaveńskie hordy opanowały Rynek i Felsburg. Przy Ratuszu bardzo szybko pojawiła się straż miejska wraz z oddziałem rezerwowym Otto von Bruhla. Rozgorzała straszliwa bitwa, krew ludzi i szczurza jucha zamieniły bruk rynku w jezioro. Żelazne Miasto, choć ciągle było zamknięte, nie było wolne od tej zarazy. Słychać było przez mury krasnoludzkie zawołania wojenne, odgłosy wystrzałów i krzyki mordowanych. Najgorzej sprawa się miała przy Felsburgu, tam bowiem jest największy plac w mieście i zarazem wielka liczba skavenów szturmowała zamek Wielkiej Księżnej von Krieglitz. Wojsko pod wodzą Dericha Kommeniusa z Ulric Fort, przybyło niemal natychmiast, atakując tylną straż tych pomiotów chaosu. Później okazało się, że nawet w samym zamku pokazały się pojedyncze grupy szczuroludzi, gdzie walczyli z osobistą gwardią Księżnej. Z jego murów z powodzeniem prowadziła ostrzał doborowa kompania arkebuzjerów z Hochlandu, przybyłych przed tygodniem wraz z Księciem Teodorykiem von Rechtien na zaproszenie Wielkiej Księżnej. Tymczasem na placu ludzie Kommeniusa zaczęli powoli zdobywać przewagę w bezpośrednim starciu, jednak dowódcy popełnili duży błąd nie dostrzegając w porę, że z wielkich dziur w ziemi zaczęły wydobywać się piekielne machiny wojenne. Wielkie miotacze czarnego ognia, zaczęły siać spustoszenie wśród obrońców miasta, a wrota zamkowe zostały oblane jakąś tajemniczą substancją, na skutek czego zaczęły się rozpuszczać. Co gorsza razem z machinami wyszedł wielki rogaty szczur o szarym futrze, zsyłając na swych przeciwników błyskawice i chmury trującego gazu. Trup zalegał już gęsto na placu kiedy konno, w asyście Rycerzy Zakonu Płonącego Słońca, odzianych w swoje czarne zbroje przyozdobionymi złotymi słońcami, przybyli Hermann von Passau oraz Justus Hagenberg, dwaj prześwietni magowie z naszego pięknego miasta. Hagenberg broniony zaciekle przez grupę rycerzy, za pomocą sztuk tajemnych, zaczął unicestwiać wraże machiny. Von Passau w tym czasie z resztą zakonników wdarł się w sam środek szczurzej hołoty. Rycerze od razu zaatakowali doborową straż szczurzego czarownika, a sami czarodzieje rozpoczęli pojedynek. To co tam się działo, żadne pióro nie jest w stanie opisać. Przeraźliwe dźwięki, błyskawice i ognie różnych kolorów, a także gryzące, śmiertelne chmury dymów dobywało się to ze strony laski Obrońcy Talabheim to od błyszczącej kuli trzymanej w ręku przez Szarego Czarownika. W pewnym momencie dało się zobaczyć jak na to miejsce dociera Hagenberg wraz z rycerzami. Stanął za von Passauem, a sfery światła jakie wytworzyli nałożyły się na siebie. W tym momencie na placu zaległa cisza tak potworna, że można by powiedzieć wciskała uszy w czaszkę. Wszystkie głowy bez wyjątku spojrzały teraz w ich stronę i zobaczyły, że szczurzy czarownik powoli podnosi się w powietrze obracając wokół siebie powoli, umieszczony jakby w połyskliwej przezroczystej kuli. Widać było, że zmaga się ze straszliwym czarem nałożonym na niego, lecz słabł bardzo szybko i w pewnym momencie nagle coś jakby go rozerwało od środka na drobne części. Posoka i kawałki mięsa pokryły tych co stały najbliżej, ale i spadały daleko, tak że sięgały nawet domów kupców i szlachty, a niektóre znajdowano jeszcze długo potem. Przewaga przeklętych po trzykroć Skavenów została raz na zawsze złamana. Szczury szybko zaczęły wycofywać się w podziemia i to co nastąpiło było już tylko rzezią.

Po kilku dniach sytuacja w mieście uspokoiła się, nie było już żadnych zachorowań, a trupy poznikały z ulic, wszystkie szczurze ścierwa rozkazano spalić poza miastem, widziało to wielu mieszkańców, którzy nie szczędzili klątw pod adresem najeźdźców. Z inicjatywy radcy Masmunstera zamurowano wszystkie wejścia do kanałów zostawiono tylko jedno, największe, gdzie w okamgnieniu postawiono Barbakan Kanalarzy, którego dowódcą został Otto von Bruhl, wsławiony szczególnie krwawymi starciami na rynku w obronie ratusza. Ze środków miejskich wydzielono pieniądze na utrzymanie straży kanałowej, co otrzymało poklask wszystkich mieszkańców miasta, bez wyjątku. Tak to właśnie rozpoczęła działalność podziemna armia, która służy nam do dziś broniąc tych co na górze.

 

———-

 

Adhelm stał w kolejce pełnej różnych osobników prezentujących prawie cały przekrój społeczeństwa Talabheim. Pełnej prostych robotników i chłopów, studentów i ich belfrów, kilku szlachciców, jakichś znudzonych swoją egzystencją mieszczan aspirujących do miana artysty zapewne, typów spod ciemnej gwiazdy, łotrzyków i złodziei, drabów o twarzach morderców oraz wielu innych dziwaków wyglądających jak rozproszona trupa teatralna ciągle odgrywająca jakiś spektakl. Mignęła mu gdzieś twarz młodego kleryka, który chyba próbował zamaskować swoją tożsamość, ale z lewej kieszeni wystawał mu kawałek różańca Shalyi jaki dostają nowicjusze po roku służby w klasztorze. Dumny kislewski arystokrata w bardzo już znoszonym, ale wciąż wytwornym stroju, spojrzał z pogardą w jego stronę, kiedy nagle zorientował się, że jeden z oczekujących w kolejce próbuje sięgnąć jego sakiewki, chwycił nagle niedoszłego złodzieja za szyję i zniknął z nim w tłumie. Niedaleko Adhelma stał brudny i śmierdzący typ, który właściwie był dość młody, ale wyglądał tak jakby spadły już na niego w dzieciństwie wszystkie zarazy Starego Świata. Klaus łypnął spode łba swoimi prawie ślepymi oczami na zgromadzony tłum. „Co ja tu właściwie robię?” pomyślał obgryzając paznokcie „I tak mnie nie weźmie, ale to jedyna szansa dla Klausa. Nawet jeden z tych szczurołapów tu jest”. Kolejka posuwała się niespiesznie bowiem chodziło o dostanie pracy u nie byle kogo, bo samego Wielkiego Maga i Obrońcy Talabheim – Hermana von Passau, a on musiał wybrać z tego tłumu ludzi, którym będzie mógł zaufać powierzając im różne trudne misje. Tymczasem nad Geldplatz wisiały jesienne, ciężkie, ołowiane chmury, z których zaczął powoli siąpić nieznośny deszcz przeszywający na wskroś oczekujących.

Następne wydarzenia potoczyły się dość szybko. Pierwszą misją jaką mieli wypełnić nowi pracownicy Hermana von Passau było dostarczenie „Serca Shalyi” – fiolki z eliksirem uzdrowienia od niejakiego Maksymiliana Brogge, kupca futer z Heedenhof. Bohaterowie szybko ruszyli w podróż wraz z pewną karawaną, która szmuglowała siarkę do Middenlandu. Na miejscu kupiec przekazał im magiczny specyfik, a kompania nie zwlekając zabrała się z pierwszą karawaną z powrotem do Talabheim. W drodze okazało się, że w lesie zaczaiła się banda zielonoskórych maruderów. Spotkanie było poprzedzone potężnym hukiem – to jeden z wozów poprzedniej kompanii handlowej załadowany prochem wyleciał w powietrze. Dzięki temu, iż większa część orkowo – goblińskiej bandy została unicestwiona w morzu ognia, towarzysze, głównie za pomocą kusz wybrnęli z dużego kłopotu. Podczas noclegu, do zajazdu „Pod Trzema Olchami” dotarli ludzie kupca Brogge. Pędzili co sił, ponieważ jego córka uległa poważnemu wypadkowi i magiczny eliksir uzdrowienia był jej niezbędny. Bohaterowie po długiej i zażartej dyskusji oddali go dwóm przybyszom. Następnego dnia dzięki lokalnemu głupcowi dowiedzieli się, że potrzebny im specyfik jest wyrabiany również w nieodległym klasztorze Shalyi. Tam nie bez problemu udało się im go pozyskać, po czym wrócili do miasta.

W ten sposób Adhelm, Klaus, Leo i Fiodor, zastąpili poprzednich ludzi maga, którzy zaginęli około rok wcześniej w jakiejś niebezpiecznej misji gdzieś w Szarych Górach. Byli to: Ilman, elfi szermierz, Hugo, strzelec wyborowy, Wilhelm, mistrz tajnych przejść i pułapek oraz Reinald uczony w piśmie i w wielu językach.

Bardzo szybko okazało się, że dopiero co dostarczony magiczny napój, nie do końca spełnił swoje zadanie, gdyż ciało chorego wyzdrowiało zaś jego dusza przemieniła się w gnuśną i złą. Tak więc Adhelm i Leo wyruszyli z powrotem do klasztoru Shalyi w Barwedel w celu ustalenia receptury owego specyfiku. Po dotarciu na miejsce okazało się, że zadanie to nie będzie takie błahe jak się z początku zdawało, bowiem mnisi bardzo niechętnie przyjęli nieproszonych gości. Towarzyszom jednak udało się ustalić, że wyrobem eliksiru uzdrowienia zajmuje się niejaki brat Heinrich, a właściwie pewna wiedźma z puszczy, która opiekowała się bandą zdegenerowanych mutantów. W jakiś niewyjaśniony do końca sposób para ta zawiązała ze sobą współpracę polegającą na tym, że w zamian za wytwarzanie uzdrawiającego napoju, brat Heinrich dostarczał jej krew upuszczaną z biednych pensjonariuszy hospicjum prowadzonego przez mnichów. Podobno krew ta była również jednym ze składników eliksiru. W klasztorze o całej sprawie wiedział tylko wspomniany brat Heinrich działający za przyzwoleniem opata Quintusa.

 

2 Sommerzeit 2509 Jahr des Imperium

Nie dajemy sobie rady z naszymi podopiecznymi. Odkąd pojawił się tu młody von Kiergen, nastroje w Szpitalu mocno się pogorszyły.

 

14 Sommerzeit 2509 Jahr des Imperium

Wygląda na to, ze von Kiergen podburza pacjentów. Wszyscy stali się jacyś jakby trochę agresywni. Dotychczasowe leki nie skutkują, poleciłem bratu Heinrichowi sporządzić nowe. Może uda się ich jakoś uspokoić, bo już niedługo się chyba pozabijają, a nas i wieśniaków też przy okazji.

 

29 Sommerzeit 2509 Jahr des Imperium

Bratu Heinrichowi nie udało się stworzyć nic ponad zwykle wywary uspokajające, które jednak działają bardzo krótko. Niewystarczająco jak na nasze rosnące potrzeby, a sytuacja robi się coraz bardziej napięta. Niech święta Shalya ma nas w swojej opiece.

 

1 Vorgeheim 2509 Jahr des Imperium

Wczoraj zamknęliśmy wszystkich w izolatkach, ponieważ zaczęli robić sobie krzywdę i rzucać się na nas. Ruprecht siedzi w karcerze za napaść na starego kowala. To było najgorsze święto Sonnstill w moim życiu.

 

3 Vorgeheim 2509 Jahr des Imperium

Nie chcą przyjmować jedzenia. Nie mamy zbyt wiele czasu, bo inaczej zemrą z głodu. Pomimo uchodzących z nich sił, dalej próbują się rzucać na nas. Niech Shalya zapłacze nad nimi swoimi Świętymi Łzami

 

4 Vorgeheim 2509 Jahr des Imperium

Brat Heinrich przybiegł do mnie dziś podekscytowany, a zarazem przestraszony. Podczas poszukiwań ziół, w lesie natknął się na samotna chatę gdzie spotkał W. W pierwszym odruchu uciekł z tej bluźnierczej nory, ale szybko pomyślał, ze w imię naszej błogosławionej misji niesienia ulgi w cierpieniu potrzebującym, przedstawi całą sprawę i zapyta o radę. Odpowiedz W była taka, że w zamian za żywność klasztorną oraz – i tu niech wszyscy Dobrzy Bogowie nam wybacza te obrazę – kilka kropel krwi, którą upuszczamy naszym podopiecznym. Po długich namysłach przystałem na te propozycje, najważniejsze bowiem jest żeby pomóc tym biedakom. Modlimy się, alby nikt się o tym nie dowiedział, całą odpowiedzialność biorę na siebie.

 

7 Vorgeheim 2509 Jahr des Imperium

Udało się! nawet von Kiergen jest spokojny , a niektórzy wyglądają nawet na szczęśliwych. Co ciekawe zniknęły również wszystkie fizyczne dolegliwości. Musimy stosować eliksir raz w miesiącu, aby skutek był trwały.

 

Bohaterowie ustalili, iż Leo zostanie w klasztorze aby dowiedzieć się czegoś więcej, a Adhelm wyruszył do wsi z zamiarem przekazania jakiemuś gońcowi listu napisanego przez nich do pana von Passau.

Adhelm dotarł do wsi tylko po to, żeby zobaczyć jak wali się nowobudowana świątynia Sigmara. W wypadku tym poległo kilkunastu robotników w tym krasnoludzki mistrz. Mieszkańcy początkowo chcieli oskarżyć o tę zbrodnię dopiero co przybyłego Klausa, ale następnie przenieśli swój gniew na mutantów z lasu. W oczekiwaniu na gońca Adhelm i Klaus zajęli się wyjaśnieniem przyczyn katastrofy budowlanej i jak się szybko okazało, została ona przez kogoś sprytnie zaplanowana. Bardzo szybko bohaterowie dostrzegli na skraju lasu kilku mutantów, którzy jakby chcąc odeprzeć od siebie zarzuty spowodowania zawalenia się dachu, cisnęli w stronę wsi ludzką głowę. Jak się okazało był to czerep jednego z robotników, który w zamęcie gdzieś umknął, a w jego ustach znajdował się metalowy wisior przedstawiający równoramienny krzyż urzędników cesarskich. Wieśniacy byli jednak już zaślepieni żądzą odwetu na mutantach, a do wsi jeszcze tego samego wieczora przybył sam graf władający tymi ziemiami wraz z oddziałem zbrojnych oraz Leopoldem Braunweinem, sławnym łowcą czarownic, który akurat u niego gościł. W międzyczasie Leo, węsząc w klasztorze i jego okolicach dowiedział się o związku wiedźmy i brata Heinricha oraz o przyzwoleniu na całą sprawę przez opata, po czym szybko uciekł z powrotem do wsi po to tylko aby się napatoczyć na zbrojnych grafa. Jeszcze tego wieczora i nocy zostali przesłuchani nowoprzybyli oraz większość wieśniaków. Bohaterowie opowiedzieli o nieczystych związkach klasztoru z mieszkańcami puszczy, po czym zostali tymczasowo wypuszczeni i resztę nocy na poddaszu jakiejś obory. Kiedy o świcie zbudzili się zastali prawie opustoszałą wioskę, a z odległości gdzie znajdował się klasztor, unosił się wielki słup czarnego dymu. Towarzysze nie zwlekając postanowili powrócić do Talabheim.

 

Warstwa śniegu jaka napadała wczorajszego wieczora i nocy, sięgała ponad kostki. Pierwszy spostrzegł to Klaus, stojąc przed szopą w której spali dzisiejszej nocy. Było mroźno więc zaczął się oklepywać po ramionach dla rozgrzewki. Wieś była dziwnie spokojna, nawet zwierzęta zachowywały się jakby ciszej. Być może właśnie to spowodowało, że tak długo spali. Po chwili wyszedł Leo wraz z Adhelmem. Nikt się nie odezwał nie chcąc burzyć spokoju prawie wymarłej wioski. Wyszli z podwórza na drogę i ujrzeli przed sobą mnóstwo śladów wydeptanych w śniegu. Kierowały się w stronę klasztoru.

  • Musieli pójść przed świtem – powiedział Adhelm.

  • Wygląda na to, że poszli wszyscy – dodał Leo.

  • Nie ma czasu do stracenia – włączył się Klaus – wynośmy się stąd.

Zebrali cały swój dobytek i skierowali kroki w stronę gospody Czerwone Wino. Drzwi były zamknięte a w środku panowała ciemność.

  • Otwieraj ! – krzyknął Leo.

  • Dzisiaj zamknięte ! – po dłuższej chwili odpowiedział głos. Należał do karczmarza – A wy lepiej się stąd wynoście póki macie okazję !

Stali tak jeszcze chwilę przed drzwiami nie wiedząc za bardzo co zrobić, kiedy spostrzegli rękę przecierającą zaparowaną szybę. Po chwili pojawiła się niewyraźna twarz karczmarza.

  • A to wy. Pamiętam was, ale i tak nie wpuszczam dzisiaj nikogo – powiedział.

  • Ale dlaczego? Co się stało? – pytał Adhelm.

  • Aż dziw bierze, że nie wiecie. Tyle wczoraj biegaliście w tej sprawie. Karl z Carroburga wygłosił wczoraj w nocy tak płomienne kazanie o tym, że otacza nas chaos ukrywający się nawet pod postacią szlachetnych mnichów Shalyi. Mówił też, że to z pewnością wiedźma z lasu i jej plugawe psy zwiodły zakonników na drogę zepsucia i bluźnierstw przeciw prawym bogom. Zakończył, że trzeba ruszyć czym prędzej do klasztoru, żeby wytropić i zniszczyć zło, które mieszka w lesie. Większość mieszkańców go posłuchała i poszła z Łowcą na klasztor. Ale ja nie! Słyszycie?! JA NIE !! Nie wierzę w te bzdury! Nigdy nie działo się tu nic złego! Nigdy! Klasztor uprawiał winnicę i leczył chorych. Nawet nie pamiętam żeby był jakiś poważny najazd na naszą wieś. Owszem czasami pojawiały się jakieś postacie na skraju lasu. Patrzyły i odchodziły. Oni nas bronili! Mówię wam! A teraz co będzie? Zaślepieni żądzą zabijania durnie puścili klasztor z dymem i weszli do lasu. Dookoła tylko śmierć i zniszczenie. Kto nas będzie teraz bronił? Co z nami będzie? Ale wynoście się już lepiej. Jak chcecie do miasta to za jakiś czas będzie przejeżdżał tędy furgon kurierów. I tak się tu nie zatrzymują więc lepiej idźcie, może po drodze was zabiorą. Nie czekajcie aż wróci ten przeklęty Łowca Czarownic! – nagle odwrócił się za siebie i zniknął wewnątrz pomieszczenia.

Trójka ludzi Hermana von Passau, Wielkiego Maga Talabheim, stała jeszcze chwilę rozważając w myślach usłyszane słowa karczmarza, po czym weszła na trakt i ruszyła w stronę miasta. Na skraju wsi obejrzeli się tylko za siebie, żeby ujrzeć daleko ponad lasem wielki słup czarnego dymu.

Po kilku godzinach forsownego marszu, tak jak zapowiadał karczmarz, nadjechał furgon z emblematem białego wilka z Middenheim w obstawie kilku ciężkozbrojnych ludzi. Po obszukaniu bohaterów i skasowaniu opłaty za przewóz powożący krasnolud Kvar pozwolił im usiąść z tyłu na pakach. Klaus, Leo i Adhelm ledwo się tam mieścili, więc musieli przez całą drogę bardzo uważać żeby nie wypaść z wozu.

  • Dlaczego on nam to wszystko opowiedział? – spytał Klaus patrząc w oddalający się krajobraz.

 

Po powrocie do miasta bohaterowie zajęli się codzienną żmudną i rutynową pracą u Wielkiego Maga. Któregoś wieczoru Adhelm i Fiodor przesiadywali w gospodzie „Pod Halabardą” w kislewskim kwartale, kiedy karczmarz Verkammer ogłosił wściekłym tonem, że jego córka Adela została porwana przez niedoszłego adoratora – niejakiego Ottona. Wyznaczył też nagrodę za uratowanie córki i porządne obicie porywacza. Bohaterowie, wraz z innymi kilkoma bywalcami szynku, czym prędzej pognali do kamienicy, w której miał ów Otton przebywać. Na miejscu okazało się, że niedawno się wyprowadził, a oględziny jego malutkiego pokoju pokazały, że czynił to w wielkim pośpiechu. Adhelm odnalazł ledwie dwie małe flaszki z jakimiś mazidłami, a Fiodor odręczną notatkę.

 

Spotkajmy się następnego dnia po akcji tam gdzie na rybę poluje orzeł. Będę czekał w porze wilków. KL

 

Kiedy opuścili kamienicę inna grupa poszukiwaczy wiedziała już, że poszukiwana córka jest podobno gdzieś w pobliżu Skały. Po przybyciu na miejsce okazało się, że wdrapała się na najwyższy pomost i stamtąd wykrzykiwała swój żal do nędznego świata i rodzica. Wyglądało jakby chciała rzucić się w przepaść. Zebrany w dole tłum stał a nieliczni na czele z jej ojcem próbowali ją ułagodzić. Pierwszy na ratunek rzucił się Fiodor. Wspinał się błyskawicznie po schodach i drabinach, a kiedy dotarł na sam szczyt ujrzał, że niewiasta o jasnych włosach jest jakby nie całkiem świadoma swoich poczynań. Cofnęła się o krok do tyłu, a kislevita już prawie dotykał jej dłoni, kiedy nagle usłyszał świst i dziewczyna runęła w czarną przepaść. Fiodor instynktownie obrócił się i kątem oka dostrzegł jak w jednym z domów, na poddaszu zamyka się okiennica. Czym prędzej zbiegł na dół mijając po drodze ludzi, którzy chcieli zobaczyć widowisko i wraz z Adhelmem szybko dotarł do feralnej kamienicy. Nie było tam już zamachowca, jedynie kilka bełtów jakby n potwierdzenie zamachu. Następnego dnia w mieście rozplenili się wszelkiej maści prorocy wieszczący rychły koniec Talabheim. Wszystkim przypomniało się stara przepowiednia świętego Desideriusa,

 

Gdy strażnicy opuszczą szczyt iglicy i niewinna białogłowa czeluść przepastną obejmie, wtedy przyjdzie wielka woda i nastanie czas mroku. A kiedy trójca się wypełni runą skały, nadejdzie cierpienie, strach i zgryzota, a gród Taala w proch się obróci.

 

Z księgi Heyga Ceridanusa

 

A wtedy prorok Desiderius doznał olśnienia. Ujrzał przed sobą świetlistą kulę, która zbliżyła się do niego i go wchłonęła. Potem zobaczył przestwór niebios, Bogów nieustannie walczących z demonami otchłani grzechu. Po stronie książąt ciemności i chaosu stało wielu ludzi, elfów i krasnoludów i takich którzy już dawno stali się jednością z mrokiem. Po stronie prawych i dobrych ziemskich istot zaś było niewiele. Walka była straszliwa, ziemia spływała krwią i posoką a powietrze cuchnęło odorem rozkładających się trupów. Nie mogąc znieść tych potworności Desiderius odwrócił się, a wtedy ujrzał miasto. Oko Lasu, jak je nazywali. Zobaczył tam wiele niegodziwości, zła i grzechu. Sprawiedliwa białogłowa rzuciła się ze skały w przepaść uciekając przed zwyrodniałym tłumem, a jej ciało zgniło i zaroiło się od robactwa, którym żywili się mieszkańcy. Potem orły uleciały ze skały, a kiedy były już w locie, śmierdzące i zatrute powietrze dopadło je i spadły do rzeki, gdzie rozszarpały je drapieżne ryby. Wzburzony odmęt wody runął na miasto, tak że wszystkie szczury pouciekały z piwnic i wielu mieszkańców wtedy zginęło. Po tym wszystkim nastała ciemność. Dobrzy Bogowie przegrali bitwę, a z czeluści wypełzły ohydne demony i niczym pożoga spadły na miasto, które trawione obrzydliwym płomieniem Chaosu zaczęło się przemieniać. Ludność jednak nie walczyła z nimi tylko między swymi, tak, że wszyscy zwrócili się przeciw sobie. Nawet martwe skały ożyły by przyłączyć się do walki. Nastał straszliwy chaos, rzeka przybrała czerwoną barwę, ogień pochłaniał wszystko co żywe, a na wszystkim tańczyła Śmierć zbierając żniwo swą straszliwą kosą.

 

Ludzie maga postanowili w czwórkę sprawdzić miejsce ze znalezionej notatki. Była to karczma „Herbowa”. Zaczaili się w nocy na dachu sąsiedniego domu i obserwowali wchodzących. Około północy ujrzeli w końcu zbliżającego się Ottona de Vreux przed wejściem przywitał się z kimś o słusznej posturze, kto mógłby być kapłanem lub co najmniej człowiekiem któregoś z kościołów, na co wskazywałyby jego szaty. Człowiek ten, był nazywany przez zabójcę Kastorem. Zamienili kilka słów i weszli do środka. Adhelm, Klaus, Fiodor i Leo bezowocnie spędzali czas moknąc na dachu, po to tylko żeby jeszcze zobaczyć Ottona i Kastora rozmawiających przed wejściem z rajcą Albrechtem Mehofferem, po czym Otton i Mehoffer pojechali każdy w swoją stronę.

Ów pseudo kapłan został zidentyfikowany przez Hermana von Passau jako Kastor Lieberung, jeden z przywódców sekty czczącej zakazane i plugawe bóstwa, znanej jako Purpurowa Dłoń. Organizacja ta działa już od dawna w landach Imperium i z pewnością również poza nim i wsławiła się już niejednokrotnie straszliwymi czynami w annałach historii.

 

Reinhard von Keiserberg był jednym z nich. Osiemdziesiąt lat temu ten zdrajca podczas wojny ze tiermenschami Pierzastego Kozła, wyprowadził część armii Ostlandu w pułapkę w Gryfim Jarze. Wtedy on razem z większością swojej osobistej gwardii przyłączył się do straszliwych bestii chaosu, które spadły na prawie bezbronnych, w wąskim przesmyku, żołnierzy. Tam też dokonała się rzeź. Kilku, którym pozwolono przeżyć, wypalono na ciele zdanie – Purpurowa Dłoń zaciśnie się na gardzieli wyznawców fałszywych bogów. Niedługo później, pod Silgen, Keiserberg został schwytany. Obchodzono się z nim wyjątkowo długo i starannie. Do dziś jego zmumifikowane szczątki wiszą na Wrotach Gór w Wolfenburgu.

 

Rajca Mehoffer trudnił się handlem rudami metali oraz drewnem. Wizyta złożona w jego magazynach w Talagradzie pokazała, że ma on tam jeszcze coś, co pewnie pragnąłby zachować w tajemnicy dla siebie. Oprócz skrzyń z żelazem czy miedzią, Klaus znalazł trzy niemałe kufry opięte metalowymi klamrami i oznaczone jakimś napisem. Zaś Adhelm przeglądający w naprędce dokumenty odnalazł odręczną notatkę szefa magazynu.

 

Do wiadomości Christiane Sauer kapitan barki Jorge

 

Proszę o zachowanie szczególnej ostrożności przy załadunku, transporcie i rozładunku skrzyń oznaczonych TALEGER. Zawierają one szczególnie kruchą rudę przeznaczona do badań alchemicznych prowadzonych na Uniwersytecie Imperialnym Magnusa Pobożnego.

 

Szef magazynu

Stephan Hut

 

W tychże dniach do Talabheim dotarła wieść, że w Sylvanii z gór zeszły orki tworząc wielką armię, która parła na zachód. Po spaleniu Waldenhof przeszły na drugą stronę rzeki Stir, tym samym uzyskując dostęp do bogatszych ziem. Po zrównaniu z ziemią Burgenhof, w okolicach Durben dopadła ich wreszcie armia Ostermarku. Bitwa trwała prawie cały dzień, jednak przewaga liczebna wroga wzięła górę. Nocna ucieczka zamieniła się w krwawą jatkę, zginął nawet sam książę Seebald von Ruppa, a jego trup zdobi podobno namiot wielkiego Bej-Raza. Po tym wydarzeniu orki, prawie nie nękane, dotarły do Starego Bechafen i zaczęły je oblegać. Ostatnie wieści donosiły, że ze względu na przedłużające się oblężenie orcza armia podzieliła się i jej większa część wyruszyła dalej na zachód paląc po drodze Grosselen. Tymczasem wojska Talabeklandu koncentrują się w Kappelburgu i okolicach. Tam też wyruszyły oddziały z Talabheim, a wraz z nimi Rycerze Płonącego Słońca oraz Justus Hagenberg, a także Otto von Bruhl.

 

Racja, Herr Knopp, racja. Mój szwagier to mówił, że już nawet w Altebel pojawili się uciekinierzy ze wschodu i z każdym dniem jest ich coraz więcej. Podobno wielu kieruje się do Averlandu. Niedługo pan zobaczy ich i u nas pewnie. A co to będzie jak te zielone potwory dotrą do naszego pięknego miasta? Aż boję się pomyśleć.

 

Kilka dni później na scenie pojawili się również nowi bohaterowie. Miedzy innymi tajemniczy Eugen, którego to z kolei interesowała pewna bardzo rzadka księga. Wszystkie ślady wskazywały, że był on człowiekiem Melchiora Hofheimera, skarbnika miejskiego i bliskiego przyjaciela Albrechta Mehoffera. Eugen próbował przekupić Klausa, aby ten wykradł panu von Passau dzieło „Homo Eximia”. Jak się później dowiedzieli traktowało ono o ograch. O ich wyglądzie, budowie ciała, zwyczajach, tradycji i historii. Jeszcze nie domyślali się w jakim celu może ona być potrzebna spiskowcom. Ustalono, że trzeba dokonać przeszukania gabinetu samego rajcy Mehoffera. Wybrali dogodny moment i rozpoczęli akcję. Zwinny niczym kuna Klaus zdołał z niemałym trudem wkraść się do domu rajcy. Tam w gabinecie znalazł wśród różnych papierów i dokumentów, wielką i grubą księgę, która była opasana jakimś rodzajem cienkiej skóry. Opasły tom był otwarty, a na jego kartach leżał jakiś list. Wtedy usłyszał jakieś szelesty dobiegające z korytarza. Szybko porwał więc ów papier, przy okazji wyrywając jedna ze stronic księgi i schował się oczekując na przyjście niezapowiedzianego gościa. Po chwili okazało się że był to inny złodziej, który szybko porwał z jednej z półek figurkę jakiegoś humanoida trzymającego w ręku topór. Przez chwilę zdawało mu się, że to jeden z pracowników magazynu Mehoffera. Ten zaś porwawszy łup szybko wybiegł i słychać było tylko jeszcze jak na dole poturbował lokaja po czym zniknął gdzieś na zimowej ulicy. Nie czekając już dłużej Klaus z tym co miał, również salwował się ucieczką. W domu maga zobaczyli, że zdobycz ta była nielicha. Oprócz listu, na którego środku odbita była czyjaś krwawa dłoń, była jeszcze wyrwana strona księgi, która przedstawiała ohydne demony i bestie pochodzące z dziedziny boga mordu, rzezi i krwi.

 

Drogi Albe !

 

Mam nadzieję, ze księga ta, jakże dla nas drogocenna, znalazła schronienie w Twoich zbiorach. Pamiętaj jednakże, ze siedemnastego dnia Kaldzeitu przyjaciel Otton musi ja zawieźć z powrotem do Wurtbad do Ericha. Mam Nadzieje, ze artefakt ten przysłuży się znalezieniu miejsca spoczynku Starożytnego. Ceremonię powinniście odprawić zgodnie z kalendarzem Mannslieba oraz zgodnie z liczba naszego Pana, Tego Który Włada Losem Wszystkiego. Następnie powinieneś pokazać księgę Szepczącemu, a on wskaże drogę.

Mam też dla Ciebie radę – lepiej zatroszcz się o swoich pracowników. Doszły mnie bowiem słuchy, iż dopuszczają się występków nieczystych, i niegodnych, a co najważniejsze mogą przyczynić się do wykrycia Wszystkich Rzeczy. Studiuj uważniej Pisma, albowiem nasz Pan jest łaskawy, ale do czasu, a gniew Jego nie zna umiaru. Bądź pozdrowion po dziewięciokroć.

 

Kastor

 

Wtedy mag zwrócił szczególną uwagę na jeden z fragmentów „Homo Eximia”, który zdawał się pasować teraz do listu.

 

To co dziś jest potężną twierdzą Vrbas, dumnie wbitą w północne rubieże w samym sercu pustkowi, było wtedy zaledwie małym, drewnianym fortem postawionym w naprędce przez Nieśmiertelnych. W tym czasie z Kraju Trolli nadszedł Dran-O-Kar, Syn Burzy zrodzony z piekielnych czeluści Otchłani. Celem jego istnienia było zniszczenie i śmierć, które rozpętywał wokół siebie, tak wtedy mówili. Nikt nie był w stanie się z nim równać, Fort Nieśmiertelnych przetrwał tylko kilka dni, kiedy Dran-O-Kar postanowił go zaatakować wraz ze swoją bandą pomiotów chaosu. Dwudziestu ruszyło na dwustu, a on sam położył większość. Fortyfikacje zrównali z ziemią, na miejscu postawili obelisk ku czci plugawych bogów, który zakopali w stosie czaszek pokonanych.

Potem szedł dalej na południe rozbijając po drodze wiele plemion barbarzyńskich tubylców, z rzadka pozwalając się przyłączyć wybranym. Stoczył jeszcze wiele bitew z Nieśmiertelnymi i Długobrodymi, zanim dotarł do brzegów wielkiego jeziora. Jednak wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Słuch po nim zaginął. Choć pojawiło się wielu, którzy przypisywali sobie jego uśmiercenie, to żaden nie mógł wykazać się jakimkolwiek tego dowodem. Gdzie zniknął, co się z nim stało? Czy jeszcze o nim usłyszymy? Może jego wędrówka wcale nie była tak bezcelowa jak się niektórym mogło wydawać? Na te pytania nikt jak dotąd nie zdołał odpowiedzieć, Jedynie Bogowie znają jego przeznaczenie.

 

Musieli ustalić do czego zmierzają kultyści w mieście, do których jak się okazywało należało wielu wpływowych obywateli. Klaus umówił się z Eugenem w sprawie księgi w karczmie „Czarny Pies”. Bohaterowie rozpoczęli przygotowania do spotkania w „Czarnym Psie”.

Podczas załatwiania spraw na mieście Klaus i Adhelm zauważyli jednego z pracowników magazynów Mehoffera, niejakiego Kurta, którego Klaus rozpoznał jako złodzieja figurki. Podążyli więc jego śladem, ale ten poruszał się dosyć szybko kierując się w stronę Braunfels. W pewnym momencie drogę zastąpiło mu kilku osiłków o wyglądzie barbarzyńskich wojowników z północnych krain. Szybko wciągnęli biednego Kurta w jeden z zaułków. Kiedy Adhelm i Klaus przybiegli na miejsce ujrzeli już tylko leżące w kałuży krwi i błota, jego bezgłowe ciało.

Kiedy wszyscy już znaleźli się w „Czarnym Psie”, Klaus rozpoczął negocjacje z Eugenem w sprawie księgi. Pozostali ludzie maga zajęli się obserwacją terenu. Szybko okazało się, że sytuacja się komplikuje. Do Fiodora przyczepił się jakiś człowiek wyglądający na marynarza. Sam przedstawił się jako Klijste, a Fiodora nazwał Dymitrem Bohonowyczem. Uparcie przez kilka minut próbował przypomnieć się Fiodorowi, ale ten ciągle zaprzeczał i wyglądał na mocno zdziwionego, ale również poirytowanego. W tym czasie do gospody wszedł gładko ogolony mężczyzna, ubrany dość skromnie i prosto, można by powiedzieć że był zakonnikiem. Rozejrzał się po sali i dostrzegł Leo i skoczył gwałtownie w jego stronę. „Tym razem już mi nie uciekniesz Haldorf” wysyczał przez zęby i złapał go za gardło z zamiarem wyciągnięcia na zewnątrz. Widząc to Adhelm i Fiodor ruszyli z pomocą odtrącając intruza. „Heilemann” charkotał przyduszony Leo. Nagle wyprężył się jak struna, ponieważ okazało się że pod stołem działał również Klaus. Próbował wbić on jeden ze swoich zatrutych sztyletów w nogę Heilemanna, jednak nieszczęśliwie ugodził młodego czarodzieja. Gdy już wydawało się, że niebezpieczeństwo jest zażegnane, ze środka sali wybuchł ryk „Nie interesuje mnie to gówno!” i nagle na stole obok bohaterów wylądowała jakaś zasuszona trupia dłoń na której niepewnie wisiały jeszcze dwa złote pierścienie. Z jakichś powodów oliwy do ognia dodał jeszcze Klaus, który z okrzykiem „Spójrzcie to wyznawcy chaosu!” rzucił na stół jeszcze parę oczu wyłupioną wcześniej żebrakowi. Tłum z dzikim wrzaskiem rzucił się na ludzi maga i obezwładnił ich oraz pozbawił całego prawie dobytku. W zamieszaniu zniknął gdzieś Heilemann i Klaus. Bywalcy karczmy w pierwszym odruchu chcieli zlinczować Adhelma, Fiodora i Leo, ale zapobiegł temu karczmarz. Wtedy padł pomysł aby wezwać łowców czarownic ze świątyni Vereny. Ludzie zaczęli się kłócić i tę chwilę więźniowie wykorzystali na ucieczkę. Poturbowani z nieprzytomnym Leo dotarli do domu nad ranem. Następnego dnia zanieśli cherlawego i wciąż pogrążonego w nieświadomości pomocnika von Passaua do medyka. Cały dzień zachowujący się dziwnie Fiodor, stwierdził wieczorem, że ma dosyć tego bagna i wynosi się z tego śmierdzącego miasta. Następnego dnia pozostali na służbie Klaus i Adhelm zobaczyli prawie całkiem zrujnowaną gospodę „Czarny Pies”, w której jeszcze nocą przebywali. Ręka łowców czarownic nie zna litości – to jedyny ślad jaki znaleźli w zdemolowanej i zabitej deskami karczmie.

Hermann von Passau wywnioskował na podstawie wszystkich zgromadzonych dowodów, że tajemnicza ceremonia mająca na celu przywołanie Szepczącego odbędzie się najprawdopodobniej dziewiątego dnia Kaldzeitu. Jedynie miejsce pozostało nieznane, a czasu pozostało już niewiele. Po całodziennym śledzeniu powozów rajcy Mehoffera i skarbnika Hofheimera okazało się, że kilka razy tego dnia odwiedzali Altfriedhof. Adhelm, Klaus i Vane wieczorem byli już gotowi, aby stawić czoła nowym wyzwaniom. Po zapadnięciu zmroku wyruszyli na cmentarz, w pobliżu którego stał furgon skarbnika. Ślady prowadziły do grobowca Joachima Kesslera, zdziwaczałego i ekscentrycznego architekta katedry Sigmara Obrońcy pochowanego tutaj około trzystu lat temu. Za życia zarzucano mu, że jego rodzice podobno byli zwyrodniałymi mutantami, ale on sam zawsze odżegnywał się od wszelkiego wypaczenia chaosem. Grobowiec ten, całkiem pokaźnych rozmiarów zresztą, został wykonany ręką swojego głównego mieszkańca i krył w sobie zapewne wiele tajemnic. Furta krypty była uchylona, więc bohaterowie rozpoczęli badanie terenu w poszukiwaniu czcicieli mrocznych bogów. Po pewnym czasie w środku odkryli ukryte przejście i nie sprawdzając pozostałych pomieszczeń weszli do tajemniczego korytarza, który sprowadził ich w dół. Posuwając się w całkowitych ciemnościach dotarli w pewnym momencie do ślepego zaułka zakończonego wąskimi wizjerami. To co zobaczyli zmroziło im krew w żyłach. Trójka postaci w różnobarwnych powłóczystych szatach, rozdzierała właśnie na podłodze beczące jeszcze jagnię. Głowy mieli zakryte kapturami a na twarze nałożone maski przedstawiające ptasie łby. Jeden z nich z pewnością był krasnoludem, co potwierdzała jego sylwetka. Kiedy zwierzę już nie żyło, zaległa potworna cisza, przerywana tylko śliskimi i mokrymi odgłosami wywlekanych z niego na posadzkę trzewi. Jeden z kultystów nurzając swoją dłoń we wnętrznościach jagnięcia wyciągał po kolei wszystkie organy i układał je w piramidę zgodnie z jakimś potwornym porządkiem. Kiedy już była gotowa rozpoczął dłonią purpurową od krwi mazać jakiś misterny wzór na kafelkowanej podłodze. Wtedy pozostała dwójka zaczęła wydawać z siebie jakieś nieskoordynowane okrzyki i dziwnej i niepokojącej intonacji, przypominające trochę jakiś gulgoczący charkot. Nagle, kiedy zdawało się, że wzór na podłodze jest jeszcze nieukończony, piramida wnętrzności zaczęła drgać i wibrować formując się w kształt niskiego humanoida o ptasiej głowie o bardzo słabym i rzadkim upierzeniu, pokrytego połyskliwym śluzem. Bluźniercy zastygli w bezruchu, a demon przemówił do nich szeptem, jednak dobrze słyszalnym nawet przez bohaterów – „Drah tee, drach tee… Nahpet sona tirumahiteli… Seefer tu trich meteana on te haaross”. Potem przemówił jeden z heretyków, ale jego głos był dziwnie przytłumiony, słyszalny niby przez ścianę. Rozmawiał tak chwilę z istotą z najgłębszych czeluści otchłani chaosu, kiedy w pewnym momencie demon odwrócił głowę w stronę wizjerów, przez które wyglądali przerażeni ludzie Passaua i wyszeptał – „A więc to taak… Dran O Kar jest tam gdzie białe mury wiodą do lasu… Teraz wyścig się rozpoczął…”. Po czym rozpadł się na kawałki, które były kiedyś wnętrznościami jagnięcia. Bluźniercy byli przerażeni, z krzykiem i w popłochu wybiegli z sali, również Adhelm, Klaus i Vane nie zwlekając uczynili to samo. Nagle usłyszeli trzask i świst powietrza. Po chwili uderzyła na nich chmura gryzącego dymu. Przewracając się i dusząc próbowali jeszcze dopełznąć do wyjścia, jednak siły zawiodły. Kiedy się ocknęli, leżeli odrętwiali na posadzce w jednym z pomieszczeń w krypcie. Wkrótce usłyszeli też zbliżające się człapanie bosych stóp. Okazało się, że to główny mieszkaniec grobowca – Joachim Kessler, ożywiony w jakiś plugawy sposób. Na nagim szkielecie trzymały się jeszcze płaty wysuszonej skóry. Nie spodziewając się z pewnością tak rychłej pobudki ofiar zaatakował. Walka była brutalna i krótka. Trup Kesslera próbował atakować z furią swoimi długimi szponami, jednak przewaga liczebna bohaterów wzięła górę. O świtaniu, posiniaczeni, byli już w domu.

Kiedy zdali relację magowi, ten zarządził prawie natychmiastowe przygotowania do ekspedycji w celu wyprzedzenia heretyków i ich mrocznych planów. Białe mury wiodące do lasu Herman zidentyfikował na podstawie pewnej elfickiej poezji jako ruiny Trian Adda, fortu starożytnych elfów.

 

Wieczór zapadł szybko i wkrótce było widać już tylko blady śnieg zalegający na brzegach rzeki porośniętych czarnymi kikutami drzew. Pozostał tylko plusk wody i chrzęst cienkiej kry rozbijającej się o dziób barki „Kegel”. Panował okrutny ziąb, z ust dobywały się obłoczki białej pary. Wszyscy zgromadzili się na pokładzie wypatrując świateł przystani Hochfluss. Stamtąd było już niedaleko do zajazdu „Adler am Wald” gdzie spodziewali się odpocząć po wyczerpującej podróży. Musieli słono zapłacić kapitanowi tej rozpadającej się łajby, aby zgodził się popłynąć w górę Talabeku. W tym czasie nikt już bowiem nie chciał udawać się na wschód, skąd zbliżały się orcze hordy. Kapitan Joss Velde zaliczał się do nielicznych, którzy wierzyli, że zdołają zabrać wielu uciekinierów w drodze powrotnej. Siedem dni temu byli jeszcze w Talabheim, gdzie doświadczyli na własnej skórze czym zajmuje się organizacja znana jako Purpurowa Dłoń, do której zresztą należy kilka znacznych osobistości miasta.

Podczas pamiętnej nocy w krypcie architekta Kesslera ujrzeli jak kilku kultystów mrocznych bogów dokonuje rytuału przyzwania demona, którego nazwali „szepczącym”. Odrażająca i potworna kreatura szybko zorientowała się, że jest podglądana przez wścibskie oczy ludzi Passaua. Oznajmiła wtedy gdzie znajduję się wielki Dran O Kar po czym zniknęła. Chwilę później pojawił się sam Kessler, jakimś cudem przywrócony do niby życia. Walka była brutalna i krótka. Nad ranem posiniaczeni bohaterowie byli już w domu Hermana.

Nazajutrz naradzili się co mają robić dalej. Von Passau polecił swoim ludziom zaopatrzyć się w ciepłe odzienie, broń oraz przedmioty przydatne w podróży, sam zaś zajął się rozwikłaniem zagadki czym są „Białe mury prowadzące do lasu”. Wieczorem oznajmił, że najprawdopodobniej chodzi o ruiny dawnego fortu Elfów z Rodu Nieśmiertelnych, Trian – Adda położone na wschód od Talabheim, a kilkanaście mil na północny zachód od twierdzy Tarnbach.

Jeśli te plugawe psy chaosu chcą tam dotrzeć to na pewno planują zdobyć jakieś trofeum należące do tego potwora lub co gorsza nawet może go ożywić!” Stwierdził. „Musicie być tam pierwsi i temu zapobiec! Gdyby to monstrum powstało byłoby zagrożeniem o wiele większym niźli hordy orków, które nadchodzą”.

Wyruszyli kilka dni później. Byli jedynym okrętem który poruszał się jeszcze po Talabeku o tej porze roku, choć słono musieli za to zapłacić. Po drodze mijali kilka miast i wsi, a im dalej zapuszczali się na wschód, tym bardziej opustoszałe były owe osady. Wojna była coraz bliżej. Nie było widać fizycznego przeciwnika, ale w powietrzu dało się wyczuć jakieś napięcie.

Do panujących ciemności oraz mrozu wkrótce dołączyła mgła. Barka leniwie sunęła w górę rzeki trzeszcząc przy każdym podmuchu wiatru. Gdzieś w oddali z przodu dał się słyszeć przeciągły, trochę przytłumiony dźwięk jakiegoś rogu. „To nie są z pewnością zielonoskórzy” powiedział po chwili panującej ciszy Vane. „W takim razie wracamy” kapitan Velde wpatrywał się w szarą pustkę przed dziobem barki „Możecie tu wysiąść jak chcecie, powinniśmy być już niedaleko Hochfluss. W każdym razie ja wracam”. Po kilku minutach dobili do w miarę grubego lodu. Flisacy sprawdzili go bosakami i Adhelm, Klaus oraz Vane zeszli na śliską i niepewną powierzchnię.

 

Po kilku godzinach forsownego marszu przez wysokie zaspy, podróżnicy natknęli się na kilka goblinów, które zajęte były pożywianiem się padniętego konia. Jeden z nich zginął pod ciosem bojowego młota Vanego zaś pozostali uciekli w popłochu. Obok końskiego trupa leżał rycerz z emblematami zakonu Płonącego Słońca, który jeszcze dość słabo dychał. Wtedy po raz pierwszy, z oddali, odezwał się dźwięk rogu. Prędko sklecili nosze, ułożyli na nich nieprzytomnego woja i czym prędzej ruszyli z zamiarem ogrzania się w „Adler am Wald”. Po pewnym czasie okazało się jednak, że z zajazdu zostały tylko zgliszcza, a w jego piwnicach rezydowali Kaspar Degenried i Kugel, towarzysze broni z rozbitej już armii Wielkiego Księcia Seebalda von Ruppa. Kaspar był również przyjacielem Adhelma z dawnych lat. Oprócz nich byli tam jeszcze Hugo Djavic, ponury osobnik z koszulą pokrytą krwawymi plamami, podobno uciekinier ze Starego Bechafen i staruch Edigius Massys z Freital o niejasnych do końca koneksjach ze zmarłym niedawno na gorączkę młodziutkim żołnierzem Hildegerem Fuchsem, którego trup leżał zmrożony nieopodal ruin. Ten ostatni, zdaje się, że uciekał z twierdzy Tarnbach i był podobno w posiadaniu jakiejś tajemniczej mapy prowadzącej do starożytnych skarbów. Wtedy róg zagrał po raz drugi. Wszyscy zamknęli się w piwnicy gospody uprzednio wystawiwszy straże. Na wpół zamarznięty rycerz w cieple dość szybko odzyskał przytomność. Zaczął dziękować bohaterom za uratowanie życia, przedstawił się jako Vesalius Ulin von Fruchtenberg, Rycerz Płonącego Słońca i począł wyjaśniać cel swojej wędrówki.

 

Mam już trochę lat i sporo widziałem. Zawsze w służbie ku chwale Sigmara. Ciągle w drodze i w bitwie. Moją przysięgę wierności odbierał jeszcze sam Ebeland von Winte, późniejszy Wielki Teogonista Yorri XII. Miałem oczywiście rodzinę. Moją żonę Helze, wybrał mi oczywiście ojciec zgodnie z tradycją. Nie mogę powiedzieć żebym ją szczerze kochał, ale szanowałem ją bardzo. Wkrótce urodził się nam syn Komnen, a ja musiałem wyruszyć na północ na pustkowia.

Tak ich zostawiłem. Nie wiedziałem, że wrócę do Carroburga dopiero za 30 lat. Los przerzucał mnie z miejsca na miejsce, od północnych pustkowi gdzie koszmar stawał się jawą, do południowych palących słońcem krain gdzie mieszkają ludzie o smagłej skórze mówiący melodyjnym językiem, od wschodnich gór za którymi nie ma jeszcze krańca świata, ale jest za to ponury równinny kraj ciągle zawiewany śmierdzącym brunatnym kurzem (na te słowa Vane zrobił strapioną minę), do zachodnich królestw Estalii gdzie z wielkich portów codziennie odbijają wielkie statki jeszcze dalej przez ocean aby zdobyć wielkie bogactwa nowych lądów.

Po tych wielu latach powróciłem do Carroburga, tylko po to aby zastać dom rodzinny w ruinie, odwiedzić grób Helzy, która została pochowana w jakiejś wspólnej mogile. Dobrzy ludzie powiedzieli mi tylko, że mój syn Komnen poszedł do zakonu Najświętszego Młota Sigmara. Właściwie go nie znałem, ale jednak poczułem wtedy jakąś więź, która nas łączy. Był ostatnią bliską mi osobą na tym marnym świecie. Chciałem go jeszcze zobaczyć przed śmiercią dlatego postanowiłem go szukać. Tułałem się od miasta do miasta błądząc po jego śladach kilka lat, aż dotarłem do Talabheim tam dowiedziałem się że jakiś czas temu wyruszył na wschód, kierując się do twierdzy Tarnbach.

 

Jak pokazał czas w jego ciało szybko powracała siła. Klaus i Adhelm zainteresowali się trupem młodego Hildegera. Okazało się, że miał zaciśnięte pięści, usta i oczy otwarte niby w jakimś grymasie strachu, a podniebienie jego było dziwnie ciemnozielone. Nagle róg zabrzmiał trzykrotnie gdzieś bardzo blisko. Stało się jasne, że wróg stoi u bramy. Wszyscy zdolni do walki stanęli na posterunkach. Do ruin wdarła się grupa rozszalałych Tiermenschów.

 

Z ciał poległych wrogów unosiły się jeszcze słabe smużki pary spowodowane ich przenikliwie śmierdzącym potem. Zwycięscy woje dyszeli głośno, a ich serca waliły niczym młoty. Kilku z nich krwawiło z ran zadanych plugawą bronią przeciwników. Walka była bardzo krótka i brutalna. Śnieg szybko zasypywał trupy potwornych Tiermenschów. Mutantów i degeneratów chaosu – tak bowiem o nich również mówiono. Wtem na skraju lasu, niedaleko bramy zajazdu, Adhelm, a za chwilę również i pozostali, ujrzeli sylwetkę kolejnego wroga.

Wysoki kozłogłowy stwór miał na pysku zasłonę przypominającą trochę jakąś maskę, był odziany w pancerz różnego rodzaju, zebrany zapewne z wielu przeciwników. W prawej ręce pewnie dzierżył ogromny topór, który wielu miałoby zapewne wielką trudność unieść. Wyciągnął do przodu swą ogromną broń i wysyczał dziwnie suchym jak piasek głosem „Veeessaaaliuuuss”, po czym szybko odwrócił się i umknął w las.

Bohaterowie stali jeszcze chwilę oszołomieni, po czym wzięli ciało poległego Kugela i zeszli do piwnicy zajazdu. Szybko ustalono, że pozostanie tu na miejscu to pewna śmierć bowiem Tiermensche wkrótce przyjdą w większej liczbie i tym razem nie będzie już szans na stawienie im czoła. Szybko więc rozkopali śnieg aby pochować ciało Kugela. Ze względu na zmarzniętą ziemię przykryli go gruzem i kamieniami, po czym Kaspar odmówił głośno modlitwę.

 

Następnego dnia Hugo wyruszył na zachód w stronę Talabheim, a Kaspar przyłączył się do Klausa, Adhelma, Vanego i rycerza Vesaliusa, którzy postanowili iść dalej w stronę twierdzy Tarnbach. Nigdzie za to nie można było znaleźć starucha Edigiusa, ani nawet jego śladów.

Po kilku dniach marszu jasne było, ze przed bohaterami podąża jakaś grupa wędrowców. Co gorsza pewnej śnieżniej nocy grupa zmutowanych Tiermenschów znów zaatakowała. Przewodził im znów ten sam, który wzywał Vesaliusa. Walka trwała zaledwie kilka minut, wszystkie bestie padły, jednak bohaterowie okupili to zwycięstwo poważnymi ranami i skrajnym wyczerpaniem. Tylko rycerz jak zwykle bardzo szybko odzyskiwał siły. Adhelm i Vane wypytywali go usilnie o cel wędrówki, aż wreszcie Veslaius wyjaśnił im to.

 

Wiecie, mam nawet taki sen…

 

Idę przez gęsty las, Las jest soczyście zielony, jak w najpiękniejszym miesiącu lata. Nagle orientuję się, że gdzieś przede mną jest Komnen. Przyspieszam kroku aby go dogonić, ale on jest szybszy ode mnie starca. Podążam dalej, wtedy liście zaczynają żółknąć, schnąć i opadać z drzew. Niemalże biegnę, aż wypadam na niewielką polanę. Tam pośród suchej trawy widzę zarys jakiejś starożytnej brukowanej drogi i wiem już, że Komnen nią podąża. Idę więc dalej…

Droga raz to pojawia się to znów znika. Zewsząd czuję na sobie jakiś obcy wzrok. Nie widać nikogo, ale wiem, że tam ktoś się czai…

I nagle jest. Białe mury, strzeliste białe wieżyce sięgające nieba. Wszystko nieskazitelnie czyste i piękne, nawet nie widząc szczegółów zdaję sobie sprawę z istnienia z wielu reliefów, rzeźb i ornamentów zdobiących ten cud. To Trian Adda. Tego dowiedziałem się studiując starożytne księgi w bibliotece uniwersytetu altdorfskiego już dość dawno temu.

Kiedy tak chwilę kontempluję to piękne dzieło architektury, nagle zaczyna się ono zmieniać. Popada w ruinę, traci swój blask, staję się jakby szare. Powój oraz bluszcz zaczyna oplatać mury i pojawia się coraz więcej ubytków w zabudowie. Na sam koniec czuję jak uchodzi stamtąd życie…

Wszedł tam mój syn muszę więc wejść i ja za nim. Powoli zbliżam się do portalu bramy, jednak za nim widzę tylko ciemność, do której obawiam się wkroczyć, bowiem za nią jest już tylko Król Nicości. I tak zrozpaczony zostaję, nie mogąc dosięgnąć mego pierworodnego…

 

Dziwna to była zaiste sprawa, ale na twarzy starego rycerza, było jasno widać wielką determinację w osiągnięciu celu, jak również ogromny smutek.

Po kilku dniach wędrówki w śniegu i mrozie wyjaśniło się, że przed bohaterami podąża grupa poszukiwaczy prowadzona przez Eugena Knocha, a wysłana przez rajcę Albrechta Mehoffera. Pragnąc wybadać zamiary przeciwnika Adhelm i Klaus wyruszyli na rekonesans. Nocą po kilkunastu godzinach forsownego marszu dogonili wrogów. Powinno być ich czterech, a zostało tylko dwóch. Bohaterowie zdali sobie sprawę, że bandyci zrobili dokładnie to samo co oni. Szybko popędzili więc z powrotem do swojego obozu, by ostrzec ciężko rannych Vanego, Vesaliusa i Kaspara. Kiedy dotarli na miejsce było już za późno. Dwóch osiłków Eugena leżało martwych w kałużach krwi, ale przed śmiercią zdążyli zadać fatalny cios Kasparowi. Smutek i rozpacz Adhelma były wielkie. Pochowali biedaka, a ścierwa siepaczy pozostawili na żer dzikim bestiom z puszczy. Teraz musieli dogonić pozostałych i dokonać zemsty.

Po kilku dniach wyszli w końcu z lasu na rozległe wzgórze. Widać było stąd długą wstęgę skutej gdzieniegdzie lodem rzeki, a za nią kolejne staje wielkiego lasu. Gdzieś daleko na południu majaczyły im rysy potężnej twierdzy Tarnbach. Za to prawie dokładnie na północy, widać było nieodległe, strzeliste kształty białych murów fortu Trian Adda. Podnieceni tym widokiem bohaterowie czym prędzej ruszyli w tamtą stronę. Po kilkudziesięciu minutach znaleźli trupa czarownika ze wschodnich ziem z grupy Eugena, a obok niego padniętego konia. Były one w stanie daleko posuniętego rozkładu. Niepokojąco szybkiego rozkładu. Wtedy Vesalius spojrzał w stronę bramy fortu, wyszeptał „Komnen…” i popędził w tamtą stronę, a sylwetka, która tam stała weszła do środka. Około południa Adhelm, Klaus i Vane byli już w ruinach, a jedyne ślady prowadziły do podziemi tego co zostało z najokazalszego zapewne budynku. Na dole schodów w półmroku ujrzeli dziwnie powykręcane ciało samego Eugena. Ono również wyglądało jakby od dawna gniło. Wewnątrz nie było prawie nic widać, poczuli jedynie potężny odór zgnilizny. Weszli głębiej w mrok i nawoływali Vesaliusa. Właśnie wtedy stało się coś, co zmroziło ich grozą.

 

  • Tak oto krąg się zamyka – rzężący bas niemalże ogłuszał zmysły bohaterów.

Ciemność przed nimi skrywała coś potężnego i prastarego. Widać było tylko blade odbłyski światła tańczące na jakimś wielkim, grubym i ociekającym brudnym tłuszczem cielsku. Było ogromne, wyglądało na humanoidalne, co najmniej wielkości ogra. Tam też z pewnością znajdowało się źródło całego smrodu i zepsucia które ich otaczało.

  • Landfliege może znów ruszyć na żer – ten bulgoczący głos powodował mdłości w trzewiach. – To wszystko dzięki wam. Gdyby nie wy kolejny cykl by się nie zamknął i kto wie co by wtedy się stało. Te ruiny są już bardzo stare. Starsze niż potraficie sobie wyobrazić, a ja tkwię tu już niemal całą wieczność. Przybywało tu wielu śmiałków, jednak z czasem było ich coraz mniej, a Landfliege budził się coraz rzadziej. Tym bardziej jestem wam wdzięczny, bo to ostatni już cykl a czas się dopełnia. Wkrótce również i wy weźmiecie w tym udział. Adhelm nie zaznający spokoju, Klaus szczurze dziecię i Vane wieczny zbieg. Nawet nie wiecie po co ty przybyliście. Wasza wędrówka miała swój cel, jednak nie o taki chyba wam chodziło. Wasi poprzednicy przynajmniej wiedzieli, że zmierzają po Peryheliona. Niestety dla nich – zawiedli. To była misja bez powodzenia. Peryheliona tu nie ma i nigdy nie było. Nawet ja nie pamiętam gdzie on mógłby być. Zapewne myślicie czym jest Peryhelion. Odpowiedź jest tylko jedna – Peryhelion to potęga. Pamiętajcie o tym, bo musicie mieć nadzieję pomimo, że nie ma jej już. Mówię wam to wszystko, bowiem to przez was dokonały się rzeczy wielkie i jestem za to wdzięczny. Jesteście zaś istotami śmiertelnymi, które maja zawsze nadzieję, Nawet kiedy jej już nie maaa…

Charkot i rzężenie powoli znikło odsuwając się w mrok. Dookoła pozostała tylko ciemność, która zdaje się przenikać wprost do przerażonych dusz nieszczęśników.

Powoli przywrócił ich do rzeczywistości ruch plugawego robactwa, które pełznąc z podłogi próbowało wcisnąć się w każdy zakamarek odzienia. Posoka kapiąca powoli ze ścian i sufitu wydawała odgłosy przypominające uderzania w nagie ciało. Gdzieś jakby z oddali dochodził dźwięk wysokiego, jazgotliwego wrzasku.

Bohaterowie w panice, kierowani instynktem pobiegli, potykając się i przewracając w stronę wyjścia. Resztkami świadomości Adhelm ujrzał bogato inkrustowaną rękojeść miecza Vesaliusa zatopioną w cuchnącym szlamie. Szybko go pochwycił i razem z resztą przyjaciół wydostał się na powierzchnię i dalej za bramę. Biegli tak jeszcze w śniegu dobrych kilka pacierzy i wtedy dopiero zdali sobie sprawę z istnienia nowych śladów butów prowadzących od fortu, na południe. Teraz powtórnie usłyszeli wysoki jazgotliwy śmiech i zobaczyli jak przed nimi, wprost ze śniegu, podnosi się chudy jeździec w łachmanach, dzierżący w dłoni sękaty kostur i dosiadający truchło rumaka. Demon zaśmiał się i popędził chyżo na południe. Kiedy dotarli w miejsce gdzie powstał zobaczyli szkielet czarownika ze wschodu lecz konia już tam nie było.

 

Bohaterowie stali tak zmrożeni grozą istoty, która dopiero co przemówiła do nich swoim chorym, charczącym basem. Kim była? Czy to był ów potwór Dran o Kar z północy? Czy jakiś inny demon z czeluści piekielnych? Nawet Vesalius wspominał, że w ruinach czyha tylko Król Niczego. Tylko kim on miał być? Jaka była rola samego Vesaliusa w tym wszystkim, który rzekomo szukał tu swego zaginionego syna? Odpowiedzią jaką uzyskali był Landfliege, który przebudził się by ostatni raz wyruszyć na żer i Peryhelion, który właściwie nie wiedzieli czym był. Jedyną pewną informacją było tylko to, że to właśnie Peryhelion był obiektem pożądania kultu Purpurowej Dłoni.

Te, i wiele innych pytań przelatywało przez umysły Adhelma, Klausa i Vanego w tamtej straszliwej chwili, kiedy zdawało im się, że potworna istota przenikała na wskroś ich dusze, poznając ich najskrytsze myśli. Dopiero kiedy skończyła przemawiać i odsunęła się w mrok, zaczął do nich dochodzić straszliwy odór rozkładu i rynsztoka. Plugawe i wijące się robactwo starało się wcisnąć w każdą szczelinę w odzieniu tak aby dobrać się do świeżych ciał, a dookoła zdawało się być słychać mlaskające odgłosy jakiejś gęstej i lepkiej substancji kapiącej na podłogę. Wtedy też z oddali usłyszeli wysoki i jazgotliwy wrzask, przypominający trochę szyderczy śmiech.

Uciekajmy stąd! – pierwszy zareagował Klaus. Obrócił się na pięcie i szybko pobiegł w kierunku schodów na górę. Za nim, nie zwlekając, ruszyli Adhelm i Vane. Wtem Adhelm zawadził o coś swoim butem. Pochylił latarnię i ujrzał, wśród brudnego, kleistego szlamu i chmary robactwa, zdobioną rękojeść miecza. „To miecz Vesaliusa” pomyślał Adhelm i szybko wyciągnął go z brudu. Wybiegli czym prędzej na górę do światła. Powitał ich ziąb i śnieg. Wyszli przed bramę zrujnowanego fortu. Biel i czystość krajobrazu dodała im otuchy po doświadczeniu zgnilizny i zepsucia lochów Trian Adda. Wtem, gdzieś na horyzoncie przed nimi spod śniegu wyrosła sylwetka jeźdźca na koniu. Był chuderlawy i odziany w jakieś łachmany, które powiewały na wietrze. Uniósł w górę rękę, w której dzierżył jakiś długi kostur, zaśmiał się szaleńczo jazgotliwym skowytem i pogalopował na południe.

 

Po krótkiej i burzliwej naradzie zdecydowali, że podążą za wysłannikiem piekieł na południe, gdzie powinni również dotrzeć do armii Talabeklandu stacjonującej w Kappelburgu, pamiętali bowiem wciąż o zagrożeniu ze strony zielonoskórej armii. Wkrótce dotarli do twierdzy Tarnbach, a właściwie tego co z niej zostało. Wszystko wskazywało na to, że ktoś wysadził fort od środka zabijając przy tym wielu orków, jednak wielu z nich przekroczyło w tym miejscu rzekę i z pewnością podążało dalej na zachód w stronę Talabheim.

 

Szli tak całymi dniami, kierując się ciągle na południe. Najpierw dotarli do ruin wielkiej imperialnej fortecy. To z pewnością była twierdza Tarnbach. Niegdyś dumnie górowała nad okolicą teraz zachowały się jedynie resztki murów obronnych, zaś w miejscu centralnego donżonu znajdował się obecnie wielki lej przykryty śniegiem. Wyglądało jakby ogromna siła rozsadziła go od środka. Co tu się mogło wydarzyć? Jedynie bogowie raczą wiedzieć. Jedno było pewne, armia zielonoskórego plugastwa przekroczyła w tym miejscu przeprawę nie dalej jak tydzień temu i niestrudzenie posuwała się na zachód głównym traktem.

Później docierali do pustych osiedli, po których wałęsały się tylko nieliczne bezpańskie psy, Niektóre wsie były po prostu opuszczone, inne zaś zniszczone przez bandy maruderów, jednak prawie wszystkie były doszczętnie splądrowane. Kilka razy ustrzelili samotnie wałęsające się gobliny, a raz nawet jakąś bezimienną bestię przypominającą niedźwiedzia lecz bezwłosego i z ogromnym, nieproporcjonalnym łbem, najeżonym kolczastymi wyrostkami.

Któregoś dnia okazało się, że zgubili trop. Postanowili jednak dalej podążać na południe. Kusza Vanego i doskonałe ucho Klausa zapewniały im cały ten czas pożywienie. Przez całą drogę nigdzie nie widzieli żadnych uciekinierów. Wyglądało jakby byli jedynymi żywymi ludźmi na tej wrogiej ziemi, usłanej trupami poległych kmieci i nielicznych straży.

Szli tak nie wiedząc dokąd zmierzają i w jakim celu, straciwszy już dawno rachubę dni.

 

W końcu pewnego pochmurnego dnia zaskoczył ich patrol konnych gwardzistów, pod dowództwem maga. Był to Justus Hagenberg, drugi Wielki Mag i Obrońca Talabheim. Rozpoznał Vanego jako sługę Hermana von Passau, a następnie żołnierze doprowadzili wyczerpanych wędrowców do miasta do kwatery czarodzieja, która znajdowała się przy świątyni Ulryka. Tam bez zbędnych wstępów powierzył im bardzo ważną misję niejako w zastępstwie ich pana. Mieli wykryć spisek, który miał na celu uśmiercenie Maga Ognia.

 

Kappelburg był niewielkim miastem otoczonym solidnymi kamiennymi murami z wieloma basztami. Posiadał zaledwie kilka świątyń, placów targowych i ratusz miejski. Był ważnym punktem na trakcie wiodącym z Krasnoludzkich Królestw w Górach Krańca Świata do Talabeklandu, Stirlandu i dalej na zachód. Tej zimy liczył jednak o wiele więcej mieszkańców niż zwykle. Tłum uchodźców ze wschodnich wsi i miasteczek oraz Wielka Armia Księcia Talabeklandu Gustawa von Krieglitz kłębiła się na ulicach Kappelburga pomimo panującego mrozu. Co raz przemaszerowywał drogą a to regiment dumnych arkebuzerów z Hochlandu odzianych w zielono czerwone szaty, to znów zielono żółtych kuszników i łuczników stirlandzkich słynących ze swej celności, dało się też zauważyć kilku nulnijskich kanonierów odzianych na czarno, byli też i najemnicy z wielu innych ziem. Był tam również biało czerwony kontyngent Talabheimskich pikinierów pod wodzą pułkownika Christiana Fygena, dowódcy straży felsburskiej. Jednak ponad wszystko przeważały barwy żółto czerwone, żołnierzy Wielkiego Księcia Gustawa von Krieglitz. Byli to żołnierze wszelkiej profesji – halabardnicy, pikinierzy, kusznicy, miecznicy i wielu innych knechtów. Między nimi wszystkimi krążyli stale jezdni. Rycerze Płonącego Słońca w swoich czarnych zbrojach ozdobionych złotymi słońcami, Templariusze Białego Wilka o dzikim spojrzeniu z narzuconymi na zbroje skórami wilków, a także cesarscy wysłannicy – Gwardia Reiku w lśniących srebrno pancerzach.

Atmosfera z jednej strony była radosna ze względu na wygraną dopiero co bitwę, z drugiej zaś czuć było przygnębienie uciekinierów, którzy musieli porzucić swe domostwa w obawie przed wrogiem. Z pogłosek zasłyszanych u żołnierzy wynikało, że armia zielonoskórych choć przeważała liczebnie nad siłami sprzymierzonych landów, wyglądała na wyczerpaną przebytą drogą i zimową aurą. Wiele orków było jakby chorych i słabych, co w dużym stopniu przyczyniło się do ich przegranej. Podobno prawie wszyscy wrogowie zostali zabici, a nieliczni, którym udało się zbiec z pola bitwy, są ścigani i dobijani.

 

Opowiedział im o tym jak jeszcze podczas bitwy z orkami, ktoś z żołnierzy Talabheimu próbował go ustrzelić z kuszy, jednak na szczęście niecelnie. Pierwszą osobą, którą podejrzewał o zorganizowanie zamachu był Otto von Bruhl, komendant Szczurzego Barbakanu z Talabheim, z którym miał jakiś zadawniony konflikt.

Kolejnego dnia bohaterowie wyruszyli na miasto, w celu zbierania informacji. Zdążyli odwiedzić obóz wojsk pod miastem, zamknięty porzed postronnym rynek z ratuszem miejskim oraz kilka innych miejsc. Adhelm dostrzegł również na ulicy von Bruhla maszerującego z jakimś kompanem, a w jego ręce zwisające na postronku trzy orkowe czaszki. Co więcej, po południu zobaczyli Ottona Devreux, jak kierował się w stronę ratusza. Przez cały dzień rozpuszczali również wieść o klęsce twierdzy Tarnbach, w nadziei szybkiego wymarszu armii z Kappelburga i ruszeniu jej na drugą armię orków. Jednak jak się okazało żołnierze potrzebowali krótkiego chociaż odpoczynku, a co najważniejsze wielkiego świętowania jakie miał się odbyć następnego dnia, w celu uczczenia wielkiego zwycięstwa.

Nastepnego dnia około południa Adhelm, Klaus i Vane zdali relację Hagenbergowi. Zaznaczyli obecność Devreux w mieście i rolę jaką odegrał w poprzednich wydarzeniach w Talabheim. Mag obawiał się o swoje życie zwłaszcza podczas uczty, która miała się odbyć pod wieczór w ratuszu, podejrzewał, że ktoś może chcieć go tam otruć. Przed ucztą i oficjalnym świętowaniem miało mieć miejsce wielkie nabożeństwo ku czci Sigmara, Ulryka i Vereny. Hagenberg planował zabranie ze sobą na ucztę jednego z bohaterów w charakterze próbowacza potraw. W tym celu Vane Imregad zawczasu przygotował dla jednego ze swoich przyjaciół jakiegoś rodzaju odtrutkę. Jednak nikt wtedy nie przewidział, że spawy skomplikują się jeszcze bardziej.

 

Justus Hagenberg chodził w tę i z powrotem po kuchni, jak pies, miotający się w ciasnej klatce. Był ubrany w purpurowe obszerne szaty zdobione złotymi magicznymi symbolami, które falowały burzliwie podczas każdego jego ruchu. Złoty, gruby łańcuch, zakończony podwójną kometą Sigmara, rzucał się nerwowo na jego piersi w różne strony. Nie ulegało wątpliwości, że był bardzo zdenerwowany. Burczał coś do siebie pod nosem, nie zwracając uwagi na zebranych.

 

Kim właściwie był Hagenberg i czego mógł tak naprawdę chcieć od Adhelma, Klausa i Vanego? To, że był wielkim magiem Talabheim i obrońcą Imperium nie ulegało wątpliwości. Ale co łączyło go z de Vreux i von Bruhlem? Czemu tak się ich obawiał? Czy rzeczywiście któryś z nich czyhał na jego życie? Czy byli aż tak potężni, że nie mógł obronić się sam? Jakie role mieli jeszcze do odegrania w tym teatrze intrygi? Bohaterowie stawiali sobie te pytania już od jakiegoś czasu, ale wciąż nie znali odpowiedzi na żadne z nich. Przybyli do Kappelburga ledwo żywi i od razu spotkali maga, który wciągnął ich w tę grę, której reguł do końca nie pojmowali. Według opowieści Justusa, został on namierzony przez kusznika z oddziału Talabheim, jeszcze w ferworze bitwy. Przed niechybną śmiercią uratował go tylko instynkt. Na nieszczęście kusznik zniknął, został się po nim tylko feralny bełt. Podejrzewał on, że to Otto von Bruhl pragnął wywrzeć na nim jakąś zemstę. Sytuację skomplikowało jeszcze pojawienie się Ottona de Vreux, którego też się obawiał z jakiegoś powodu. Persona ta zresztą była już znana bohaterom z wcześniejszych wydarzeń w Talabheim, a także powoływała się na współpracę z samym Wielkim Teogonistą.

 

– Fatalnie, fatalnie – mruczał Hagenberg – dwóch na jednego, straszliwy brak wyrafinowania, ale wybrniemy z tego. Jeszcze nie było takiego co by mi dorównał.

Zaczął nerwowo przebierać palcami, stukając przy tym wielkimi, złotymi pierścieniami.

– Dobrze – powiedział powoli i zatrzymał się w pół kroku – zrobimy więc tak. Imregad będzie mi towarzyszył podczas uczty, jako próbowacz, a pozostali w tym czasie będą czuwać i bacznie obserwować czy nikt nie próbuje zakraść się do mojego dobytku. Ktoś mógłby mi chcieć podłożyć jakieś niepotrzebne i kłopotliwe rzeczy. Najlepiej byłoby wytropić tych bandytów i zgładzić! – wciągnął powietrze jakby chciał coś jeszcze dodać, ale po chwili wypuścił je ze zrezygnowaną miną. Założył na głowę purpurową czapkę, obszytą złotą nicią, połączoną w jakiś sposób z metalową maską o płomiennym obliczu, która zakryła lewą stronę jego twarzy.

– Imregad wychodzimy już! A wy nie zapomnijcie o nabożeństwie dziękczynnym. Ktoś już na pewno widział, że jesteście moimi sługami i wasza nieobecność może zostać zauważona – głos dziwnie odbijał się od metalowej zasłony, powodując jakiś niepokój w umysłach Adhelma, Klausa i Vanego. Mag i krasnolud wyszli, a ich miejsce szybko zajmował przejmujący ziąb, który wpadał przez otwarte drzwi.

 

Tymczasem na ulicach coraz więcej było pijanego wojska, które próbowało z różnym skutkiem zawładnąć miastem. Zatargi najemników i ich kamratów ze strażą miejską niekiedy przeradzały się w otwarte walki, a karczmy były prawie w całości okupowane przez rozpasanych knechtów.

 

Wieczorem Adhelm i Klaus udali się na nabożeństwo dziękczynne, które przygotowane było z wielką pompą, a celebrowało je wielu kapłanów. Ku zaskoczeniu bohaterów jako jeden z celebransów występował również Otton Devreux, przedstawiony tłumowi jako biskup Salenzmund. Adhelmowi, zdawało się, że nie był on zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale zacisnął zęby i schował się bardziej pomiędzy innych kapłanów. Po dłuższym czasie nabożeństwo skończyło się i przyjaciele postanowili wrócić do kwater i sprawdzić czy ktoś ze spiskowców nie zechce podrzucić czegoś podejrzanego magowi. Wtedy właśnie stało się coś nieprzewidzianego.

Kiedy przechodzili jakąś wąską uliczką, w uszach Adhelma zabrzmiał głos, którego już dawno nie słyszał. „Walfern, nareszcie się spotykamy ty obmierzły mały uciekinierze. Długo cię nie było, mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie, że w tym czasie odwiedziłem starą Gretel?”. W jego dłoni zalśniła stal rapiera, przemknął szybko obok Klausa i ruszył na Adhelma. Klaus padł na ziemię niby rażony piorunem, ale Walfern nie mógł mu już pomóc. Wyciągnął tasak i z okrzykiem skoczył na Bruhla, który wciąż naigrywał się ze swego przeciwnika. Szermierz unikał lub parował cięcia zadawane tasakiem, drwił przy tym ciągle z Adhelma. Zdawało się, że młodzieniec padnie z wyczerpania lub wykrwawi z drobnych ran, które zadawał Bruhl. Jednak w pewnym momencie stał się cud. Adhelm wkładając całą swą siłę jaka mu pozostała i nienawiść jaką żywił do przeciwnika, w cios przebił się przez osłonę zbyt pewnego siebie komendanta. Ciężki tasak zagłębił się w jego ciele aż po jelec, a krew buchnęła na rękę Adhelma. Oczy Bruhla wyrażały w tym momencie lekkie zdziwienie. Powoli i bezgłośnie osunął się na ziemię, a na jego twarzy pojawił się mały uśmiech. Nie było jednak czasu na triumf. Adhelm podniósł wijącego się jeszcze w słabych konwulsjach Klausa, który ze złością kopnął w trupa Bruhla. Zdążył jeszcze z okrzykiem „Moje, moje!” zerwać płaszcz z dowódcy barbakanu, który był wykonany z jasnego skaveńskiego futra.

Popędzili ile sił do kwatery maga. Klaus dochodził jeszcze do siebie w kuchni, okazało się, że nie ma on żadnych ran, jednak nie chciał powiedzieć co mu się stało. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Stał za nimi stary i siwobrody krasnolud, ubrany jakby na modłę kislewską. Przedstawił się krótko „Jestem Gorm Janajew, szukam Vane Imregada, mówiono mi, że go tutaj znajdę”. Adhelm zapewnił go, że to pomyłka i zamknął drzwi. Po chwili starzec poszedł. Chwilę później Walfern popędził do pokoju Hagenberga. Był on zamknięty i w otwarciu pomagał mu Klaus. Wtedy zadziałała pułapka, a włamywacz runą ze schodów na ziemię, po czym pozostał w kuchni. Adhelm w ciszy wkroczył do izby. Zaraz za progiem leżał człowiek ubrany w szaty nowicjusza Ulryka. To był Fidias, diakon tutejszej świątyni i niestety już nie żył. Jego szata była upstrzona wieloma wypalonymi dziurami, a skóra w tych miejscach poparzona. Trup był jeszcze ciepły, więc Adhelm ostrożnie rozejrzał się wokoło. Komnata była zagracona różnymi przedmiotami, głownie księgami i manuskryptami oraz z pewnością różnymi ingrediencjami magicznymi. Było tam również wiele innych przedmiotów i szat, a wszystko leżało w nieładzie. Wyglądało jednak na to, że nikt nie przeszukiwał pomieszczenia. Adhelm zwrócił uwagę na jedna z otwartych ksiąg. Przedstawiał ona jakieś ogniste demony, rzucające w uciekających ludzi płomieniami. Jego uwagę przykuł ruch jaki zauważył pod okrągłym stołem szczelnie przykrytym czerwonym obrusem. Coś pod nim z pewnością było. Szybkim ruchem odsłonił zasłonę, kiedy nagle spod stołu wyskoczyła jakaś niewielka istota skrzecząc głośno wysokim i suchym głosem. Szybko wybiegła z pokoju na schody i popędziła na dół. Przez pokój przetoczyła się fala gorąca, a Adhelm zauważył wypalone w deskach niewielkie ślady łap jakie pozostawił demon. Pod stołem znajdował się niewielki okrągły wzór z licznymi udziwnieniami wymalowany jakąś żółtą farbą, która już się łuszczyła. W tym czasie Klaus usłyszał hałas z góry i podszedł do schodów, żeby zobaczyć co się dzieje. Wtedy demon spadł prawie na niego i potrąciwszy pobiegł do kuchni pozostawiając za sobą wypalone ślady. Dziwna błoniasta, humanoidalna istota z niewielkimi półprzezroczystymi skrzydłami wbiegła z pewnością do pieca jak zauważył Klaus. Chciał ją stamtąd wydostać, jednak ta buchnęła mu w twarz gorącym popiołem i iskrami, po czym wyskoczyła z pieca i dalej przez uchylone drzwi w ciemną noc. Zataczając się z bólu Klaus pragnął tylko wskoczyć w lodowaty śnieg. Wyprzedził go Adhelm, który pobiegł za potworem. Demon wpadł w śnieg i momentalnie wzbudził chmurę gorącej pary, ale widać było jak spowalnia swoje ruchy i kiedy był już u kresu sił dopadł go tasak Adhelma. Istota z suchym trzaskiem rozpadła się w popiół, z którego z pewnością powstała. Walfern powrócił do izby podtrzymując cierpiącego Klausa. Obaj nie wiedzieli co mają dalej robić.

 

Dookoła zaległa nagle przerażająca cisza i niczym mgła spowiła całą izbę. Wciskała się na siłę do uszu powodując dziwne otępienie umysłu. Płomienie powoli drgały w otwartych drzwiczkach pieca. Jedynie Klaus słyszał przytłumiony, niski dźwięk buzującego ognia. Kuchnia była gęsta od pary ulatującej z kotła znajdującego się na piecu. Obaj siedzieli na ławie pod ścianą, mokrzy od potu i stopionego śniegu. Pustym wzrokiem spojrzeli na drzwi, które właśnie się uchyliły. Powoli ukazała się noga wykonująca krok, a zaraz cała wysoka postać. Ubrana w grube warstwy ciemnego, wełnianego płaszcza, pokrytego łatami cienkiego śniegu. Zrzuciła z głowy kaptur, zmierzając jakby w zwolnionym tempie do komnaty maga. Człowiek odwrócił głowę będąc w połowie drogi, a bohaterowie ujrzeli pociągłą twarz z czarną brodą przyciętą w szpic, na której widniał niewielki uśmiech. To był bez wątpienia Otton Devreux. Nie zatrzymał się nawet na chwilę tylko poszedł dalej na górę. Adhelm siedział jak sparaliżowany, a Klaus gramoląc się wstał, chcąc dogonić intruza, lecz jego ruchy były zbyt wolne. Po chwili poczuł, że jego ciało przyspiesza, a dźwięki stają się wyraźniejsze. Dotarł do schodów prowadzących do komnaty maga i ujrzał przed sobą schodzącego już Ottona. Wtedy rzeczywistość wybuchła feerią zmysłów w głowach Klausa i Adhelma. Czas nagle przyspieszył, aby osiągnąć swoje normalne tempo. Odgłosy ognia z pieca i gotującej się wody rozrywały niemal uszy, a obrazy były tak jasne i wyraźne, że z oczu popłynęły strużki krwi. Gorąco było nie do wytrzymania, zdawało się, że to sama skóra parzy. Klaus zatoczył się do przodu, po to tylko żeby spotkać się z kopniakiem wymierzonym w siebie. Cios był na tyle silny, że wpadł on z powrotem do kuchni rozciągając się jak długi na plecach. Adhelm trzymając się za głowę osunął się na podłogę i tam leżał skulony.

Wtedy do izby weszli zbrojni. Podnieśli wijących się w bólu po czym zawlekli ich do kąta i tam odebrali wszelką broń. Było to pięciu żołnierzy z gwardii Elektora Talabheim. Po chwili wszedł do izby niewysoki i bardzo chudy mężczyzna odziany w wypolerowaną zbroję ze złoconymi emblematami orła i ryby. Na plecach luźno zwisała mu purpurowo – biała opończa. Przekroczył próg i jego twarz wyszła z cienia bogatego kapelusza, zaopatrzonego w kilka biało czerwonych piór. Miał jasne i czyste włosy sięgające ramion i jasne, cienkie i trochę podkręcone wąsy. Na jego bladej i wychudłej twarzy widniało wiele blizn. Bez słowa usiadł na stołku za piecem, a Devreux zajął miejsce na ławie. Adhelm i Klaus zostali związani i zakneblowani w kącie gdzie leżeli. Ból zmysłów powoli mijał i z przerażeniem mogli oglądać rozgrywający się spektakl. Gwardziści stłumili trochę światło, pozamykali drzwi i rozstawili się w różnych miejscach izby.

Dość długo panowała cisza, kiedy w pewnym momencie można było usłyszeć szybkie, zbliżające się kroki na śniegu. Drzwi do budynku zostały otwarte, a po krótkiej chwili kuchenne. Hagenberg zrobił pół kroku do izby i jego twarz zamarła z przerażenia. Już miał coś krzyknąć kiedy jeden z żołnierzy ukryty obok pieca uderzył go drzewcem młota w twarz. Z nosa momentalnie buchnęła krew. Dwóch innych stojących za drzwiami rzuciło się na maga powalając go na ziemię. Pozostali bardzo sprawnie związali go i usadzili na ławie pod oknem. Deverux rozpalił wszystkie kaganki, a szlachcic wyciągnął pogrzebacz z pieca i usiadł naprzeciwko Justusa.

  • Hagenberg, ty lubisz płomienie i gorąco – powiedział przez zaciśnięte zęby i zbliżył narzędzie do twarzy czarodzieja – co byś wybrał zatem, przypiekanie czy wypalanie? Mamy trochę czasu dla ciebie..

  • Fygen, ty psi synu. Chciało ci się na mnie zapolować? – twarz maga wyrażała skupienie – Ciekawe co na to powie Wielka Księżna Elise von Krieglitz?

  • Nawet nie próbuj tych twoich głupich sztuczek! – Devreux pochylił się nagle nad stołem, a Justus zdawał się dopiero teraz go zauważyć. Wytrzeszczał oczy ze zdumienia – Tym razem przesadziłeś Hagenberg. Jeden z twoich demonów zabił prawowiernego sługę Ulryka – Filiasa Braunschweiga. Miałeś zginąć tam podczas bitwy. To byłaby bohaterska śmierć. A tak… No cóż sam wybrałeś sobie ten los…

  • Nie słuchajcie ich! To oni są spaczeni złem! Wszystko to ukartowali, żeby się mnie pozbyć bo za dużo wiem! To heretycy! Plugawi heretycy! – Hagenberg zaczął się miotać na boki i wykrzykiwać do żołnierzy. Nagle odwrócił się z powrotem do Fygena i Devreux – Co obiecał wam Herr Lieberung? Na co tak się połasiliście? Co? To wszystko tylko mrzonki! Wasze dusze i tak zostaną pożarte!

Nagle Fygen dotknął rozpalonym pogrzebaczem policzka Hagenberga. Rozległ się syk, ale mag tylko się roześmiał.

  • Myślisz prostaku, że twoje prymitywne metody na mnie działają? Pamiętaj, że urodziłeś się w gnoju i w gnoju zdechniesz! Wszyscy o tym wiedzą!

Arystokrata zacisnął mocniej usta i szybkim ruchem wyciągnął bardzo cienki i delikatny rapier wykonany z połyskliwego niczym srebro metalu. Uderzył w podbródek maga i podniósł jego głowę.

  • Zobaczymy czy jesteś też odporny na zimną stal! – w jego oczach płonęła żądza mordu

  • Dość już! – wykrzyknął Devreux i odciągając klingę Fygena uderzył na odlew w twarz czarodzieja – Justusie Hagenberg! Jesteś oskarżony o zdradę Cesarstwa i spiskowanie z plugawymi siłami chaosu! Na mocy słowa danego mi przez Święte Oficjum Vereny aresztuję ciebie i twoich wspólników. Zostaniecie dostarczeni do Talabheim gdzie będą osądzone wasze czyny, a wy poniesiecie sprawiedliwą karę.

 

Śnieżyca od kilku dni nie ustawała a długie kolumny żołnierzy niestrudzenie posuwały się głównym traktem na zachód w stronę Talabheim. Mijali kolejne miasta i wsie, gdzie na twarzach mieszkańców malowała się radość z wybawienia przed orczym niebezpieczeństwem, pomieszana ze strachem przed zagrożeniem jakie stanowiła tak wielka ilość skoncentrowanego wojska. Adhelm i Klaus jednak słabo zdawali sobie sprawę z otoczenia, ponieważ całą uwagę musieli skupić na utrzymaniu równowagi aby nie upaść twarzą w śnieg. Zakleszczone zmarznięte i odrętwiałe ręce ciągnęły dyby w dół, które to dodatkowo ocierały kark, a poganiający ich Gunthar nie szczędził sił w zadawaniu popędzających razów. Razem z nimi szło również kilkunastu oprychów i byłych już dezerterów. Jednak tylko pomocnicy maga mieli wypalone na czołach ośmioramienne gwiazdy chaosu. Znak ten, jakim oznacza się heretyków i mutantów, został im dany podczas pierwszego przesłuchania, jeszcze w kuchni przyświątynnej. Było krótkie i burzliwe, ponieważ musieli ruszać w drogę już następnego dnia. Ich oprawcy nawet nie mieli czasu na specjalne przeszukanie bohaterów, zabrali tylko broń i torby. Pozostali współtowarzysze niedoli unikali Klausa i Adhelma, ze względu na wypalone znaki, jakby nie chcieli sprowadzić na siebie dodatkowego nieszczęścia.

Hagenberga nie było z nimi, jechał w specjalnie zasłoniętej klatce gdzieś na tyłach pochodu. Był pod osobistym nadzorem pułkownika Christiana Fygena, a bohaterowie maszerowali wraz z innymi jeńcami nie niepokojeni specjalnie przez żadnego z możnych. Tylko czasami Devreux podchodził do Adhelma i Klausa, nic nie mówiąc badał ich znamiona na twarzach i obserwował jakby na coś wyczekiwał. Tak dotarli do ostatniego już popasu przed Talabheim, a wiadome już było od jakiegoś czasu, że orki szturmują miasto, więc wszyscy szykowali się do bitwy, która miała nadejść nazajutrz.

 

Bohaterowie leżeli wycieńczeni z zimna oraz batów zadawanych przez ich oprawcę Gunthara. Całkowicie załamany Adhelm popadł w otępienie nie oczekując już żadnego ratunku. Jedynie Klaus próbował różnych sposobów aby wydostać się na wolność. Jednak w samym środku obozowiska pod czujnym okiem ich własnego kata nie było to łatwe. Niespodziewanie wybawienie przyszło w postaci Wolmara von Kleie dawnego kompana Adhelma z czasów walki w kanałach. W nocy niedługo przed świtem uciekli przez las, kierując się, zgodnie z wskazaniami Wolmara, na południową stronę Skały Talabheim. W tym miejscu bowiem orki były najmniej liczne, a droga ucieczki prowadziła przez kopalnię siarki. Kiedy byli już daleko od obozu armii, dostrzegli pierwsze ogniki pochodni ścigających. Pierwszy dopadł ich sam Otton Devreux. Był na koniu. Zatrzymał się kilkanaście sążni przed sparaliżowanymi ze strachu uciekinierami, skierował w ich stronę wyciągnięty pistolet i zamarkował bezgłośny strzał. Obrócił konia i szybko popędził w stronę swoich pieszych knechtów. Szybko okazało się pościg został zakończony lub skierowany w inną stronę. Nie zastanawiając się dłużej cała trójka ruszyła w stronę kopalni.

 

Nad skalistymi urwiskami Talabheim unosiły się chmury gęstego, czarnego dymu. Potężna twierdza płonęła. Katapulty wroga miotały w kierunku miasta ogniste pociski, a wieże oblężnicze, sterczały wśród mrowia nieprzyjaciół jak kikuty gigantycznego lasu. Orki nacierały falami niczym potężny ocean podczas sztormu, jakby starały się zalać miasto samą tylko swoją ilością. Wśród morza potworów można było dostrzec mnóstwo proporców z jakimiś plugawymi symbolami. Obrońcy nie próżnowali i ze skał co raz to wystrzeliwały obłoki białego dymu, a po chwili do uszu docierał huk dział. Wtem w masę potworów wtargnęło wojsko Talabeklandu. Odezwała się również artyleria Wielkiego Księcia stojąca gdzieś niedaleko. Na wroga spadło niespodziewanie kilka pułków ciężkiego rycerstwa i piechoty. Wrzask walczących przeplatał się z biciem w bębny i okrzykami dowódców wydających w polu rozkazy. Kawaleria wbiła się klinem głęboko w oddziały orków, porzuciwszy już skruszone kopie, przystąpiła do walki mieczami i młotami, a ich lśniące pancerze i strojne skóry dzikich zwierząt szybko pokryły się posoką. Zdyscyplinowane czworoboki pikinierów i halabardników posuwały się naprzód w rytmie tarabanów, a ich dumne chorągwie łopotały na wietrze. Huk dział i arkebuzów był oszałamiający. Szarżujące na nie orki były dziesiątkowane przez ołów, ciała były rozrywane, a krew zalewała błotniste pola. Jednak przewaga liczebna nieprzyjaciół była ogromna. Na miejscu jednego zabitego pojawiało się dwóch kolejnych. Potężna i brutalna siła, którą dysponowali, zapewniała prawie pewne zwycięstwo w zwarciu. Nie ustępowali pola ani na krok, cali umazani w ludzkiej krwi swoją toporną bronią rąbiąc kruche i słabe istoty. Walka rozgorzała na dobre i nikt nie zamierzał brać jeńców. Jedynym celem było zabijanie przeciwnika do co do ostatniego.

Największe masy walczących biły się na północy przy murach Talagradu. Hordy orków i goblinów zdawały się wypełniać każdą szczelinę w tamtym miejscu. Na południu zaś horda atakowała bastion elektora przy kopalni. Droga do niej prowadziła przez szeregi wroga…

 

Umykając przed szarżującymi na siebie regimentami ludzi i bezładnymi hordami zielonoskórych, bohaterowie dotarli wreszcie do upragnionej palisady kopalni siarki Elektora Talabeklandu. Nie obyło się jednak bez strat, bowiem po drodze Adhelm i Klaus oberwali plugawymi czarnymi strzałami goblinów, a Wolmar natknął się na orczego marudera. Wspólnymi siłami udało się im jednak wyjść cało z opresji.

W kopalni przyjął ich mistrz inżynieryi Ludwik Kahn, również dawny kompan Adhelma z kanałów. On to podczas rozmowy podniósł na duchu Walferna, ale powiedział również iż źle się dzieje w mieście, bowiem niegodziwcy próbują przejąć w nim władzę. Po opatrzeniu ran i słowach otuchy ruszyli tajnym przejściem do miasta. Winda przemytnicza ukryta sprytnie w Skale wywiozła ich na sam szczyt szańców obrońców, skąd mogli prawie bez przeszkód zbiec do kryjówki.

 

Na ulicach panował chaos. Bohaterowie, na wpół już żywi, biegli w stronę Braunfels. Musiało tam być bezpiecznie, bo zdążało tam wielu ludzi wraz z rodzinami, a także ranni żołnierze podtrzymywani przez innych lub ciągnięci na wózkach. W przeciwną stronę maszerowały szybko kolejne regimenty wojska, dostarczające zapasów na skały. Ciągnęli ze sobą nowe działa, proch i kule, kotły ze smołą i inną broń, a także prowiant. Wielu gasiło naprędce pożary jakie wybuchały w niektórych miejscach, używając do tego głównie śniegu i lodu. W tym tłumie można było z łatwością dostrzec cały przekrój miejscowego złodziejstwa. Wykorzystywali okazję i kradli co popadło, od pospolitych przedmiotów codziennego użytku niesionych przez uciekinierów, do szabrowania całych opuszczonych kramów i magazynów. W pewnym momencie dał się słyszeć potworny świst w powietrzu. Tłum spojrzał w niebo skąd spadało właśnie kilka ogromnych płonących kul ognia. Pierwsza z nich spadła gdzieś dalej za budynkami, eksplodując chmurą czarnego, gęstego dymu. Dwie następne uderzyły w pobliski warsztat snycerski i przytuloną do niego niewielką kamienicę. Domy z potężnym hukiem wybuchły odłamkami kamieni, cegieł i płonącego drewna. Horda uciekinierów w panice poczęła się tratować. Słabi i ranni ginęli wdeptywani w zamarznięte klepisko. Ludzie porzucali swoje mienie aby ratować życie. Wtem w oszalały ze strachu tłum uderzyła kolejna ognista kula, tworząc prawdziwe piekło. Z pewnością wielu zginęło bezpośrednio od siły wybuchu, ale jeszcze większa liczba zajęła się ogniem. Jakiś krasnolud ciężko charcząc próbował się odczołgać od miejsca największego pożaru, jakby nie zważając na trawiące go płomienie i brak nóg oderwanych eksplozją. Kilka kobiet starało się ugasić płonącą staruszkę za pomocą derek, które ściągnęły z pleców, jednak lepki ogień szybko przerzucił się na koce. Mała dziewczynka niziołków głośno płakała wzywając mamę, która wraz z chyba całą pozostałą rodziną paliła się przygnieciona fragmentem ściany.

Na murach Żelaznego Miasta stało wielu uzbrojonych krasnoludów, spoglądających z niepokojem w niebo. Wydaje się, że poza tym, jedynym ich zajęciem było strącanie w dół nieszczęśników, którzy próbowali się wdrapywać na obwarowania. Żelazne Miasto zamknęło się a jego mieszkańcy nie dopuszczali do swoich siedzib obcych.

Podobnie postąpiła arystokracja, zamieszkująca kwartał Felsburski. Straże stały kordonami na wylotach ulic i nie dopuszczały nikogo do środka. Arkebuzjerzy przygotowani do strzału czekali tylko na rozkaz. Tłum biegł prosto na nich. Rotmistrz krzyczał coś, ale nikt go nie słyszał i nie chciał słyszeć. Tłum parł naprzód, najkrótszą drogą do Braunfels…

Jak okiem sięgnąć, wszędzie byli ludzie, niziołki i nieliczne krasnoludy. Braunfels stanowiło pole prowizorycznych namiotów, szałasów i innych najprostszych schronień. W niebo wśród padającego śniegu wznosiły się dymy wielu ognisk, przy których kłębiła się biedota. Wkoło krążyło wielu kapłanów starających się pocieszać strapionych, a także kaznodziejów – biczowników wieszczących rychły koniec Talabheim i reszty świata. Daleko od Adhelma i Klausa, za to tuż obok wiatraka, wznosił się bogaty namiot Wielkiej Księżnej Elisabet, przybyłej z pewnością by rozdawać ubogim jedzenie. Otaczał go oddział osobistej elektorskiej gwardii, której proporzec falował na wietrze.

 

Wolmar ukrył bohaterów w opuszczonym domu przy polach Braunfels. Dla ich własnego bezpieczeństwa zakazał im jakichkolwiek wycieczek na miasto. Codziennie przychodził i ich doglądał, czasami gdy go nie było robił to krasnolud, którego zwał Rudym.

 

Kilka dni później, po zwycięskiej bitwie, pola Braunfels opustoszały. Nierychliwym uciekinierom, którzy tu znaleźli tymczasowe schronienie, pomagali wynieść się strażnicy miejscy. Ci ostatni działali zapewne na rozkaz szlachcianki, która prawie codziennie wizytowała te ziemie. Z okienek dachowych doskonale było widać teraz wiatrak Josefa Ambrozjusza, a zaraz za nim panoramę południowej części miasta z Felsburgiem. Wieczór zapadał już szybko, ale Adhelm dojrzał na białej płachcie śniegu jakąś chyłkiem biegnącą postać. Zmierzała wprost do ich domu i na pewno kulała na lewą nogę. Biegnący nie starał się za bardzo ukryć swojej obecności, chociaż czasami zatrzymywał się i nasłuchiwał lub węszył niby jakiś zwierz.

Zostało mu do przebycia jeszcze kilkaset sążni, kiedy nagle usłyszeli jak uchylają się drzwi. Szybko się zatrzasnęły i ktoś zaczął je ryglować, a do środka wtoczyła się niewielka lśniąca kula. Potoczyła się ze stukotem do nogi stolika i rozbiła się z brzękiem. Ze środka wydostała się ciemna chmura jakiegoś gazu i zaczęła szybko rozprzestrzeniać. Klaus i Adhelm już widzieli kiedyś podobne wynalazki, jednak zanim zdążyli zareagować, gryzący smród dotarł do nich. Przedostał się do płuc i zaatakował ciało. Byli jeszcze tak osłabieni poprzednimi wydarzeniami, że prawie bez słowa padli na kolana, próbując wstrzymywać oddech. Adhelm chciał doczołgać się do drzwi i zobaczył jak Klaus padł na plecy i dostał drgawek, a z jego ust wydobyła się piana. Nagle sam poczuł skurcz mięśni i upadł na bok. Zrobiło mu się straszliwie zimno. Oczy zaczęły zachodzić mgłą, a w ustach już zebrały się wymiociny. Zobaczył jeszcze tylko jak drzwi uchylają się i do środka wchodzi kilka osób trzymających w dłoniach noże. Jedną z nich z pewnością był von Kleie.

 

Dni mijały a Adhelm i Klaus leżeli na swoich siennikach co raz to odzyskując strzępy świadomości, to znów zapadając w otchłań zapomnienia, w krainy koszmaru. Często nadchodził ból. Przeszywał skroń, to znów pierś lub inną część ciała. Był nie do zniesienia, ale zdawało się im, że nawet nie mają siły aby wić się w spazmach. Czasami pojawiała się nad nimi twarz Wolmara von Kleie, a także oblicza innych ludzi, którzy dyskutowali o czymś. Czas płynął, a oni wciąż poruszali się między snem a jawą. W końcu któregoś dnia odzyskali przytomność. Ciała były obolałe i odrętwiałe, ale całe i żywe. Powoli zaczęli dochodzić do siebie.

– Macie dużo szczęścia – powiedział któregoś dnia Wolmar, który przyniósł im jak zwykle jedzenie i lecznicze maści – rany od plugawych goblińskich strzał zaczęły się jątrzyć, ale w porę udało się nam zadziałać. Najważniejsze są jednak znamiona, a właściwie ich zanikanie, które zaczęło się jakieś trzy, cztery Festagi temu. Devreux musiał użyć jakiejś magii podczas ich wypalania, ale jakiej i po co, tego już nie wiem. Choć i tak dobrze się stało że je przenieśliśmy…

 

Okazało się, że leżeli w śpiączce dobrych kilka tygodni. Tak zastało ich przedwiośnie. Rany były wygojone a oni powoli dochodzili do siebie. Najważniejsze, że jakimś magicznym sposobem usunięto im ze skroni znamiona. Właściwie przeniesiono je niżej. Adhelm i Klaus mieli teraz na piersi znaki heretyków, które co dziwne były już dość blade, jakby wypłowiały. Domyślali się, że ktoś dokonał nie lada wyczynu i z pewnością poniósł koszty, które oni musieli odpracować . Już kilka dni później okazało się to.

 

Izba została przedzielona lekko prześwitującym materiałem, po którego przeciwnej stronie paliła się samotna lampa. Klaus i Adhelm siedzieli na ławie wsłuchując się w odgłosy cichej rozmowy prowadzonej za drzwiami na zewnątrz. Zrozumieli tylko słowo „dobrze”, kiedy drzwi otwarły się a do środka ktoś wszedł. Pierwsza dotarła do nich woń perfum i dopiero po chwili ujrzeli cień wysokiej postaci, jej smukłą kibić wepchniętą w obszerną suknię i włosy spięte z pewnością siatką. Drzwi się zamknęły a kobieta usiadła na krześle.

– Adhelm Walfern i Klaus z kanałów – odezwała się po chwili milczenia. Głos określał kobietę na około 40 lat, był dość wysoki i trochę chrapliwy, a jego ton z pewnością był władczy – Nazywam się Oda Schilderbach. Postanowiłam wam pomóc, ponieważ wiem, że pracowaliście wcześniej dla Hermana von Passau. Znałam go trochę i wiem, że ci którym ufał są wartościowymi ludźmi. Niestety czarodziej musiał uciekać z miasta, wskutek różnych intryg uknutych przez ludzi którym zależy na czymś. Wy z pewnością również macie ciekawe informacje na ten temat. Jednak w chwili obecnej zależy mi bardzo na czymś zupełnie innym. Leopold jest jedynym synem, który mi pozostał. Problem w tym, że oplotła go sieć oszustów i ludzi, którzy chcą go sprowadzić na złą drogę. Jakiś czas temu opuścił swój rodzinny dom wałęsa się po mieście i nocuje w różnych podejrzanych kwaterach. Próbowałam oczywiście wielu sposobów, aby sprowadzić go z powrotem, ale niestety żaden z nich nie zadziałał. Jego buntownicza natura za każdym razem brała górę, teraz już nawet zna wszystkich moich ludzi i stara się ich unikać, kiedy tylko może. Na początku bardzo chciałam aby przejął nasze interesy, ale teraz nawet z tego potrafię zrezygnować, aby mógł realizować jakieś swoje inne cele. Lecz zbyt mocno go kocham abym mogła patrzeć jak stacza się w otchłań. Musicie bowiem wiedzieć, że niektórzy spośród jego nowych kompanów z pewnością mają związki z zakazanymi kultami, dlatego też cała sprawa jest niezwykle delikatna. Musicie pomóc mojemu synowi. On was nie zna i może wam zaufa, musicie otworzyć mu oczy na to co dzieje się wokół niego. Oczywiście bardzo bym chciała aby wrócił do domu, ale cóż… pozostaje jedynie modlić się i mieć nadzieję. Włożyłam dotychczas wiele wysiłku i środków, aby przywrócić wam zdrowie, z nadzieją, że jesteście w stanie mi za to odpłacić, ale jeżeli wam się powiedzie to nagroda będzie o wiele większa niż sobie wyobrażacie.

 

Niezwłocznie przystąpili do działania. Dowiedziawszy się od Wolmara gdzie można spotkać młodego Leopolda, wieczorem udali się do gospody Dwa Księżyce. Tam faktycznie zastali go w towarzystwie innych młodzieńców oraz kilku kurtyzan podczas pijaństwa. Bacznie obserwowali towarzystwo. Ich uwagę zwrócił jeden z gości karczmy, który jak się zdawało również przypatrywał się młodemu Schilderbachowi. Siedział przy odosobnionym stoliku wraz z innymi mężczyznami, którzy tworzyli jakąś grupę znajomych. Adhelm spróbował do niego zagadać, ale ten zmieszał się, że ktoś wykrył jego zamiary. W efekcie zaczął rozmawiać z pewnym starszym trochę grubawym jegomościem, który mówił z silnym kislewskim akcentem. Okazało się, że była to grupa pielgrzymów przybyła do Talabheim do Katedry Sigmara Obrońcy, aby modlić się przed jego świętą figurą o wybawienie swej miejscowości od nękającej ją już od dłuższego czasu bandy chaosu dowodzonej przez wojownika zwanego Szramą. Wszyscy pochodzili z miasteczka Stein Ragow położonej w Kislewie przy granicy z Ostlandem. Wszyscy najemnicy, którzy podejmowali się zadania zabicia Szramy ginęli podczas swojej misji lub rezygnowali.

Tej nocy udało się jeszcze podpatrzeć Klausowi jak Leopold chwali się przed swymi kompanami jakimś wspaniałym sztyletem, a także podsłuchał jak często padało wyrażenie „światłość objawienia”. Po zamknięciu gospody podążyli śladem Leopolda i jego najlepszego przyjaciela Frederika Machtela. Tak dotarli do kamienicy w której tamci mieszkali. Znajdowała się ona prawie naprzeciwko Barbakanu Kanalarzy. Jako że strażnik już dawno bił w dzwon na nocną godzinę pozostało im już tylko wracać do siebie.

 

Zimny wiatr wdarł się siłą do środka przez uchyloną okiennicę, potęgując uczucie chłodu na skórze twarzy Adhelma. Zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Otworzył i przetarł oczy, zobaczył Klausa siedzącego na swoim sienniku całego bladego i dygoczącego. Owinięty kocem wpatrywał się uparcie w ziemię. Przy okienku stał odwrócony tyłem Wolmar i wypatrywał na zewnątrz. Skrobał się przy tym po karku jednym ze swoich noży.

  • Mówią, że uciekliście ze zmutowanym niziołkiem do Stirlandu. – powiedział nie obróciwszy się nawet.

  • Kto? Kto tak mówi? – Adhelm odpowiedział ochrypłym głosem. Wstał i zaczął naciągać spodnie – Gdzie się dowiedziałeś?

  • Przyszło pismo do komendanta Scharfelda ze straży miejskiej. Podobno z kościoła Vereny z Wurtbad – Wolmar odwrócił się i zaczął kręcić nożem w palcach. Podniósł spuszczoną głowę i spojrzał w oczy starego przyjaciela – Adhelm, powiedz mi, w co wy się wplątaliście?

 

Adhelm i Klaus siedzieli skonsternowani. Ktoś próbował kierować ich losem i poczynaniami, a oni coraz bardziej gubili się tej sieci powiązań i domysłów. Przyszedł im do głowy plan, który jak myśleli, pozwoli na choć częściowe rozwiązanie tej łamigłówki. Postanowili porwać rajcę Albrechta Mehoffera, aby wydobyć z niego wszystkie potrzebne informacje. Ten śmiały pomysł musiał jednak poczekać na realizację ponieważ teraz mieli do wykonania inne zadanie.

Tego wieczoru ponownie udali się do Dwóch Księżyców, ponownie zastając tam bawiących się jak poprzednio Leopolda i jego kompanię. Adhelmowi udało się wkraść w ich łaski, a pomogło mu przy tym wino i nieokrzesany język. Tymczasem Klaus próbował zaczepić siedzącego samotnie brodacza z Kislewu. Tego samego, który wczoraj przypatrywał się uważnie Schilderbachowi. Dziś znów robił to samo, jednak pozostał odporny na prowokacje Klausa. Po kilkunastu pacierzach Adhelm wciągnął brodacza w pijane towarzystwo grające w karty, a Klaus zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami pognał na przeszpiegi do mieszkania Machtela i Leopolda. Tam na miejscu, jako że miał wysoko do okien ich izby, postanowił włamać się do przydomowej szopy. W środku zobaczył mały warsztat snycerski z wieloma gotowymi drewnianymi figurami różnych postaci. Byli tam święci i bogowie, ale jego uwagę przykuła figura pięknej kobiety w zwiewnej szacie trzymającej w obu rękach dziwne zakrzywione szable. Po chwili fascynacji wyciągnął drabinę i wspiął się na piętro. Jednak myśl o pozostawionej piękności nie dawała mu spokoju i przez brak koncentracji wpadł przez okno niczym kłoda dodatkowo odtrącając drabinę od budynku. Hałas, który spowodował zaalarmował gospodarzy obecnych na dole. Nie namyślając się długo wykonał karkołomny skok z powrotem przez okiennice wprost na daszek szopy. Porwał ze środka figurę i czym prędzej umykał na Braunfels do domu. Tam długo siedział w półmroku wpatrując się w piękną postać.

Tymczasem Adhelm wraz ze swymi nowymi towarzyszami przeniósł się do karczmy Przystań, która okazała się być zamtuzem. Tam też wraz z nimi oddał się rozkoszom cielesnym. Wtedy ujrzał, że niektórzy spośród kompanów zabawy mają zawieszone na szyi identyczne srebrne łańcuszki z jakimś malutkim symbolem, którego nie potrafił dostrzec. Zobaczył tu też jednego z ludzi Mehoffera, którego spotkali już wcześniej w jego magazynach w Talagradzie. Człowiek ten jednak wydawał się nie rozpoznać Adhelma. Po pewnym czasie uciechy przestały mu się podobać. Postanowił więc opuścić to miejsce. Na długo przed świtem był już w domu.


Zamów subskrypcję tego bloga – będziesz informowany o nowych postach e-mailem.

Odwiedź sklep z grami: www.rebel.pl

~ - autor: veert w dniu 17 lutego 2007.

Komentarzy 6 to “Uwaga! Długaśne streszczenie!”

  1. fakty sa przekrecone!

  2. ciekawe które 🙂 Daj Pioterowi szansę 🙂

  3. wszystkie!

  4. przewidziałem to 🙂

  5. łał

  6. zalosne ksiazka jest krotsza

Dodaj odpowiedź do veert Anuluj pisanie odpowiedzi